Loading...

powered by co-ment®
 

Georg Brandes – duński intelektualista, o którym tu już była mowa – w 1885 roku odwiedził podzieloną między zaborców Polskę i po tej podróży pisał: Trzeba więc pamiętać o tym narodzie stworzonym do otwartego, swobodnego istnienia w pełnym blasku działalności publicznej, a zepchniętym teraz całkowicie w światłocień życia prywatnego, trzeba pamiętać o tym narodzie, który od zarania dziejów z egzaltacją bronił praw jednostki przeciwko władzy państwowej, a dzisiaj zmuszony jest żyć bez żadnego prawnego zabezpieczenia przed nadużyciami ze strony przypadkowych dygnitarzy i dla którego Sybir jest tym samym, co dla nas choroba, która może nadejść, kiedy jej się najmniej spodziewamy. I dalej: Mamy przed sobą naród, którego nerwy są napięte do ostateczności, ponieważ musi on dzień po dniu walczyć o swoją egzystencję, zamiast jak inne ludy z niej korzystać. Naród pochłonięty całkowicie sprawą narodową – a przecież ta narodowa sprawa nie jest niczym innym jak ludzką sprawą, sprawą ogólnoludzką. Dlatego kocha się Polskę nie tak jak kocha się Niemcy, albo Francję, albo Anglię, ale tak jak kocha się wolność!


Cóż innego i cóż trafniejszego można było o naszym kraju napisać w wiek później, w 1985 roku, gdy zacząłem przygotowywać pierwsze wydanie tej książki? Nie tylko zabory zabrały nam wspaniały, niebywale ważny dla Europy i jej kultury wiek XIX. Ta sama przyczyna, którą było zniewolenie przez obce potęgi i niechciane ustroje, odebrała nam znaczną część kończącego się właśnie stulecia XX, kiedy to znowu walka o niepodległość musiała być ważniejsza od budowania cywilizacji. Bo nie było innego rozwiązania, aż do historycznego roku 1989, tej nowej europejskiej „wiosny ludów" zapoczątkowanej właśnie w Polsce. Gdyby nie nasz wytrwały, niezmożony i wciąż powracający Duch Rzeczypospolitej, niepodległość nadeszłaby kilka albo i kilkadziesiąt lat później. Także dla sąsiadów.


Jest taka stara legenda, spisywana w różnych wariantach. Uczeń wielkiego czarnoksiężnika bez opieki mistrza skutecznie wyzwolił tajemne moce, których nie znał i nie rozumiał, choć wydawało się, że powinny mu służyć. Uruchomione siły okazały się potężniejsze od niedouczonego pachołka i obróciły się wkrótce przeciwko niemu. Tę bajkę przypominam sobie zawsze w trudniejszych dla Polski chwilach – a nie brakowało ich – po odzyskaniu niepodległości.


To nie sztuka ugotować zupę rybną, sztuka zrobić z zupy ponownie żywą rybę – tak jeden z najwnikliwszych obserwatorów sceny polskiej, brytyjski historyk i publicysta Timothy Garton Ash opisał dylemat, wobec którego przed prawie dziesięcioleciem stały wyzwalające się z komunizmu kraje środkowoeuropejskie, a przede wszystkim Polska. Łatwo bowiem zniszczyć żywą rybę demokracji i kapitalizmu, zrobić z niej socjalistyczną zupę; dokonali tego bolszewicy. Ale jak odtworzyć na socjalistycznych zgliszczach kapitalizm i demokrację? To coś takiego, jakbyśmy obiecali, że z rozgotowanej bryi odtworzymy na powrót żywą rybę. Nie mieliśmy w tym żadnych poprzedników i wzorów, chyba więc tylko lekkomyślni uczniowie czarnoksiężnika mogliby się poważyć na tak niebezpieczne wyzwanie. Dopiero za Polską poszła Czechosłowacja, Węgry, wschodnie Niemcy i inni. Timothy, wielki nasz przyjaciel, był wtedy także wielkim sceptykiem, parę miesięcy później pisał: Polski statek odbił już od komunistycznego brzegu. Ale noc jest ciemna, morze burzliwe, a załoga pijana.


Tak było. Banki, trusty mózgów, domy konsultingowe nie dawały nam wtedy wielkich szans; faworytem były Węgry, może jeszcze Czechosłowacja (wówczas przed rozwodem). Polskę lokowano nieco przed Rumunią, czyli przyznawano honorowe wyróżnienie za odwagę i „Solidarność", ale spisywano na straty. Przypominam to tylko po to, byśmy – zmożeni codziennym narzekaniem – zdali sobie sprawę z ogromu przebytej drogi. I z licznych wykrotów, w które nie wpadliśmy. Bo nam, Polakom – tym nieszczęsnym historycznym nieudacznikom z rozbuchaną dumą, ale bez poczucia własnej wartości – coś się wreszcie, niespodziewanie udaje.


Oto gospodarka, ten nieodmiennie najsłabszy punkt Polski i Polaków, ta pogardzana przez Niemców Polnische Wirtschaft już w trzy lata po upadku komunizmu zaczyna się rozwijać w tempie najwyższym w Europie i tempo to utrzymuje, mimo licznych zmian rządów, mimo całej sfory domorosłych politykierów, którzy w Sejmie i na łamach swoich pisemek gardłują tylko o tym, jak ją zepsuć, odebrać wigor, przytłoczyć nową górą długów, osłabić inflacją i powrotem do marnego jak w komunizmie pieniądza. Polski cud gospodarczy? Nie, to po prostu Polak, który swą energię, pomysłowość i siłę istnienia wykorzystywał na osławione „kombinowanie", półlegalne handelki i zwykłe złodziejstwo, zobaczył, że opłaca mu się normalnie pracować, robić interesy albo produkować coś użytecznego, wytężać w tym kierunku siły, bo to właśnie prowadzi do najszybszej poprawy bytu jego i rodziny. Nie żadne nadzwyczajne rozwiązania, nie żadne programy państwowe, nie obce pieniądze wpompowane (bez właściwego zresztą rezultatu, jak w dawnej NRD) w gospodarkę, ale inicjatywa, wytrwałość i ciężka praca paru milionów polskich ludzi biznesu i ich pracowników. Państwo po prostu przeszkadza im w tym umiarkowanie, to znaczy, że mogłoby przeszkadzać jeszcze mniej.


Oto Polska nagle zobaczyła, że zwykła mapa – z której przez lata niewoli wyciągano tylko wnioski o bliskości zaborczych mocarstw – mówi nam o innej zapomnianej prawdzie: o korzyściach z położenia w sercu Europy i na skrzyżowaniu szlaków ze wschodu na zachód i z północy na południe, a szlaki te, które dotąd były głównie drogami przemarszu wojsk, zaczynają nareszcie służyć zwyczajnym kupcom. Nasz najstraszniejszy i odwieczny wróg – o którym zawsze powiadano: jak świat światem nie będzie Niemiec Polakowi bratem – stał się w ciągu kilku lat naszym największym partnerem handlowym i sojusznikiem, a po raz pierwszy od paruset lat Polacy nie odczuwają idącego z tej strony zagrożenia. Rosja, drugi wielki wróg i zaborca (mimo różnych, zrozumiałych z jej strony pohukiwań) pogodziła się już z wejściem Polski do NATO, a więc do obozu, gdzie rosyjska mocarstwowość – nawet gdyby udało się ją szybko odbudować – nigdy nie sięgnie. Pozbawia to nareszcie nasze stosunki z Rosją wiecznego lęku przed zdominowaniem i zaborem, a więc otwiera drogę do pojednania tych słowiańskich narodów, choć należących do innych bloków i innych kultur. Z Rosją zresztą graniczymy tylko na krótkim północnym odcinku, ogromna większość naszych wschodnich sąsiadów, to – jak przed wieloma wiekami – niepodległe państwa. Polacy znaleźli się niespodziewanie dla siebie w sercu Europy wcale nie dlatego, że weszli do NATO, a za kilka lat wejdą do Unii Europejskiej, co ostatecznie przypieczętuje ten historyczny powrót Polski na Zachód – ale dlatego, że po 1989 roku opadła zmurszała żelazna kurtyna, otworzyły się granice i ruszyli przez nie ludzie ze swoimi sprawami.


Od czasu Rzeczypospolitej szlacheckiej pod panowaniem Jagiellonów, kiedy państwo było silne i demokratyczne, a granice spokojne, nie było dla Polski tak dobrej koniunktury historycznej: nie ma wrogów, gospodarka prze do przodu, ludzie narzekają, ale mają się coraz lepiej. Wchodzimy bez większych protestów i gróźb do struktur politycznych, wojskowych i gospodarczych Europy zachodniej, a więc zmieniamy nasze nieszczęsne dotąd położenie geopolityczne na ziemi niczyjej, pomiędzy dwoma wrogimi mocarstwami, na członkostwo w strukturach zachodnich, ze wszystkimi konsekwencjami i przywilejami stąd wynikającymi. Jeszcze niedawno największym marzeniem Polaka było być „na Zachodzie", dziś wymarzony „Zachód" przychodzi do niego.


Jest taki dyskretny, choć bardzo ciekawy wskaźnik miejsca danego kraju na drodze do europejskiej cywilizacji: pijaństwo. Otóż największe spożycie mocnych alkoholi obserwowano (choć nie zawsze prowadzone były jeszcze wtedy dokładne statystyki) w okresach wielkich przemian cywilizacyjnych, wędrówki ze wsi do miast, ale jeszcze powszechnej biedy. Tak było w Anglii, w Niemczech, w Skandynawii, a i u nas przez kilka trudnych dziesięcioleci XX wieku. W Polsce dopiero po 1989 roku spożycie wódki zaczęło spadać, mimo że gorzały w sklepach pełno: Polacy mają nareszcie ciekawsze zajęcia i bardziej obiecujące sposoby inwestowania pieniędzy niż pijaństwo.


Polacy nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo zwyciężyli – napisałem w 1988 roku, otwierając ostatni rozdział pierwszego wydania tej książki. Już wtedy zwyciężyliśmy, bo po „Solidarności" upadek komunizmu był nieuchronny, można było się zastanawiać nad przewlekłością jego śmiertelnej choroby i jej dramatycznie niebezpiecznym przebiegiem. Cóż dopiero dzisiaj... Dzisiaj świta przed nami – jako realna perspektywa dla państwa tak szybko się rozwijającego i wkraczającego do struktur zachodnich – dogonienie w ciągu kilku, kilkunastu lat poziomu rozwoju i dochodu narodowego na mieszkańca najbiedniejszych członków tego Zachodu, powiedzmy Portugalii i Grecji, bo Hiszpania jest jeszcze po za naszym zasięgiem.


I to wszystko?


Może tylko to, że na tej drodze przestaje być aktualny – popularny jeszcze niedawno – smutny wiersz Czesława Miłosza:


W Europie Wschodniej zawsze jest źle

W Europie Wschodniej «odbywa się»

W Europie Wschodniej zawsze jest niemile

Był człowiek i nie ma człowieka za chwilę

Więc, kochana córko, stroń jak możesz od niej

I nie mów, że pochodzisz z Europy Wschodniej


I to już naprawdę wszystko.


Jeszcze przed wojną Portugalia i Grecja znajdowały się cywilizacyjnie poniżej ówczesnej Polski i gdyby nie hitleryzm i komunizm, moglibyśmy rywalizować z Włochami, Hiszpanią albo Finlandią. To tylko miara tego, co nam zabrano, kradnąc to, co najcenniejsze – czas. Ale też taka właśnie perspektywa odsłania najstraszniejszą i nieusuwalną słabość demokracji, którą wybraliśmy w 1989 roku. Nie wydziela bowiem ona żadnych ideologicznych czadów, zniewalających umysły młode i naiwne – jak pisał w jednym że swoich esejów Leszek Kołakowski. Taka właśnie perspektywa najlepiej odsłania sens ostrzegawczych słów Ralfa Dahrendorffa o gigantycznej próżni moralnej wytwarzanej przez demokrację i gospodarkę rynkową, a przytoczonych w zakończeniu poprzedniego rozdziału. Taki czy inny przodujący ustrój – obojętnie, czy ten, który już był i przyniósł ludziom bezmiar nieszczęść, czy ten, który dopiero lęgnie się w umyśle jakiegoś doktrynera – jest w stanie zaoferować ludziom nadzieję, że ich cierpienia utorują drogę, na której zostanie ustanowiony raj na tym padole, z nowym człowiekiem i nowymi bogami. Cóż z tego, że kłamliwą? Trzeba zawsze zaprząc swój pług do jakiejś gwiazdy – pisał około stu pięćdziesięciu lat temu Ralph Waldo Emerson, pierwszy wielki filozof, jakiego wydała Ameryka. Dla nadziei człowiek jest w stanie zrobić wszystko i znieść wszystko. Demokracja nie oferuje mu nadziei, tylko trochę więcej użytecznych drobiazgów i trochę lepsze życie. Demokracja nie zajmuje się ludzką duszą. A tam właśnie lęgną się demony.


Cóż warto zrobić i cóż można znieść dla procentów wzrostu? Bo ludzi może poprowadzić tylko natchnienie, ale nim demokracja się nie zajmuje, trzyma się z dala od tak mglistych i niebezpiecznych zjaw. Demokracja nic nie mówi o solidarności, choć jej potrzebuje jak powietrza i wody. Ale wymawiając słowo „solidarność”, trudno nie wymówić słowa jeszcze bardziej wstydliwego – „Bóg". Tylko jak sobie z tym poradzić? Tak daleko odeszliśmy od wszelkiej polityki. Ktoś napisał bardzo trafnie, że albo XXI wiek będzie stuleciem mistycznym, albo nie będzie go wcale.


Świat masowej wspólnoty – zwartej w śmiertelnym, choć tak mało krwawym zmaganiu z komunistycznym przeciwnikiem – był ciepły, przyjazny, choć pełen niebezpieczeństw. Tu byliśmy my, tam był wróg. Z nami była racja, wspólnota i nadzieja. Nam sprzyjała najświętsza Panienka, im tylko Kreml. W ciągu paru lat – jak tu wcześniej rzekłem i jak dobrze pamiętamy – ten świat runął. Nowy liberalny świat, niesolidarny świat wolności i gospodarki rynkowej nie przedstawił tym ludziom żadnej oferty. Mieli wziąć swoje sprawy we własne dłonie, ale w tych dłoniach były tylko tracące dnia na dzień swą wartość grosze. Żadnej Bastylii nie zburzyliśmy; zanim rozejrzeliśmy się wokół, już w dawnej fortecy starego reżimu urządzono bank albo agencję towarzyską. Ci, którym dobrze się wiodło w obalonym ustroju, na ogół i teraz znaleźli sobie nienajgorsze miejsce na górze. Reakcją na niezrozumiałą i obcą teraźniejszość jest strach albo przynajmniej zniechęcenie.


To zniechęcenie sprawia, że udział w wyborach – nawet wtedy, gdy ludzie tylekroć się przekonali, że swymi głosami mogą zmienić prezydenta, rząd, obalić taką czy inną koalicję – oscyluje dziś w Polsce zaledwie wokół 50%. Znaczy to, że połowa dzisiejszych Polaków odrzuca demokrację albo demokracja mało ich obchodzi. Dlatego ci odwróceni i zniechęceni znowu mogą mówić o rządzących „oni" – tak samo jak w komunistycznej despocji – i troszczyć się tylko o własną pomyślność, osłoniętą dla niepoznaki barwami ochronnymi złości i narzekania, przy pogardzie dla pomyślności państwa. Dlatego sprawujący władzę, jako wybrani przez mniejszość, nie czują się – znowu jak w dawnych, złych czasach – mandatariuszami społeczeństwa, ale jedynie chwilowymi beneficjentami manipulacyjnej rozgrywki; to ich rozgrzesza z windowania w górę własnych apanaży i utrącania aspirujących do tego samego rywali. Narasta tylko głucha niechęć tych, którzy mówią o sobie „my" do tamtych, nazwanych arbitralnie „onymi", przy braku rzetelnego wysiłku ze strony „nas", by zrobić użytek ze swej kartki wyborczej i praw obywatelskich. Dawniej kartka była oszukańcza, a prawa fikcyjne, dzisiaj po prostu „się nie chce". Polska demokracja okazała się chora, zanim zdołała zaistnieć naprawdę.


To strach sprawia, że – choć ten nagle zdarzony z racji pomyślniejszych obrotów historii powrót Polski na Zachód jest realizacją najskrytszego marzenia Polaków – tylu z nas wzdraga się przed wejściem do Unii Europejskiej. Miotają nami polska niepewność i wystraszenie, wynikające z okrutnych doświadczeń niedawnej współczesności i tylu minionych wieków. Bo czy ta wspaniała, polska, narodowa, katolicka i pełna cierpienia kultura wytrzyma konfrontację z beztroską zabawą dniem dzisiejszym, jakiej oddaje się szczęśliwszy od nas Zachód? Skoro więc ten zaściankowy i niewiele mający do powiedzenia o naszych dniach model kultury i świadomości tak skutecznie chronił nas przed wynarodowieniem i porywał do kolejnych przegranych, ale przecież niezbędnych powstań, to może jeszcze będzie potrzebny? Wobec kogo? Wobec Rosji, wobec Niemiec, wobec anonimowych, ale właśnie dlatego groźnych i wszechpotężnych wiadomych sił? Jak w tym języku, pełnym anachronizmów i pouczeń ledwie tylko maskujących polski kompleks niższości, wypowiadać słowo „solidarność" i wszystko inne, co z niego musi wynikać? Wprawdzie nasz statek rozbitków z obalonej Utopii odpłynął już w ciemną, choć pełną nadziei noc, ale jedna z kotwic wciąż tkwi na jałowych mieliznach dawno opuszczonego lądu.


Gdy przyszłość nas zatrważa – pisał w swej książce Lęk wielki i przedwcześnie zmarły psychiatra Antoni Kępiński – cofamy się w naszą przeszłość. Często spotykany nie tylko w psychiatrii, lecz także w medycynie somatycznej objaw regresji polega na cofnięciu się w przeszłość. Formy zachowania utrwalone w przeszłości wydają się jakby pewniejsze niż te, które tworzą się w aktualnej sytuacji. Ale gdy bagaż przeszłości także budzi lęk, człowiek znajduje się w sytuacji zamknięcia. Chce uciec przed przyszłością w przeszłość, a przed przeszłością w przyszłość. Przed nim i za nim droga jest zamknięta. Stoi w miejscu, kręci się w kółko, zamknięty w ślepej uliczce.


Ludzie nadal szukają ciepła, nie wiedząc, że jego źródła bywają zatrute.


Polacy nawet nie zdają sobie sprawy, jak bardzo są zagrożeni, jak bardzo jesteśmy zagrożeni my wszyscy – ludzie Zachodu. Nasz wielki, wspólny, choć na pewno trochę niesterowny i mocno przeciekający statek już dawno odpłynął od niegdysiejszych brzegów. Noc jest wciąż ciemna, może tylko załoga powoli trzeźwieje.


Odwagi, uczniowie czarnoksiężnika!


Related Links:

Togel178

Pedetogel

Sabatoto

Togel279

Togel158

Colok178

Novaslot88

Lain-Lain

Partner Links