Loading...

powered by co-ment®
 

W popularnych powieściach Leona Urisa Polacy cieszą się z hitlerowskiej zagłady Żydów, podobnie jak w wyświetlanym niedawno na całym świecie dziele Stevena Spielberga Lista Schindlera. W słynnym wcześniej filmie Holocaust żołnierze z orzełkami na czapkach rozstrzeliwują powstańców w getcie. Prości, a może po prostu raczej ciemni, bohaterowie filmu Shoah nie wydają się specjalnie przejęci dokonanym na ich oczach wymordowaniem „Żydków", z którymi wspólnie zamieszkiwali swoje polskie wsie i miasteczka; podobnie jak pełen „polskiego antysemityzmu" jest pokazujący żydowskie wspomnienia o takim miasteczku dokument Sztetl. O Oświęcimiu, Sobiborze, Treblince powiada się nieraz na Zachodzie – a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych – „polskie obozy zagłady". Skąd tyle uprzedzeń i negatywnych stereotypów? Dlaczego losy tych dwóch narodów splotły się tak tragicznie? Czemu właśnie na polskiej ziemi nastąpiło unicestwienie Żydów – jedyne i oby ostatnie w dziejach, od początku zaplanowane i konsekwentnie zrealizowane morderstwo narodu? Jak to jest z tym przesławnym polskim antysemityzmem?


Rozproszenie Żydów po świecie, wielka diaspora trwająca bez mała dwa tysiące lat po wygnaniu ich z ojczyzny, jest skutkiem całego cyklu przegranych powstań. Po opanowaniu Palestyny przez Imperium Rzymskie każde kolejne pokolenie żydowskie zrywało się do nieodmiennie daremnego boju, czerpiąc tradycję ze zwycięskiego zrywu Machabeuszów, który w latach 167-65 przed naszą erą wyzwolił Judeę, a w niej Jerozolimę, spod panowania syryjskich Seleucydów. Tak było za Poncjusza Piłata w chrystusowych latach trzydziestych naszej ery, potem przyszło wielkie powstanie w latach 66-70, z najwyższym trudem stłumione przez Rzymian, zakończone okrutnym pogromem zdobytej Jerozolimy, zniszczeniem symbolu żydowskiej religii i narodowego oporu – wielkiej świątyni Salomona. Dalej, powstanie w latach 114-116, w czasach cesarza Trajana, obejmujące swym zasięgiem nie tylko dzisiejszy Izrael, ale także odległe siedziby Żydów – nawet w Egipcie. No i wreszcie ostatnie, w latach 132-135, pod przywództwem Szymona Bar Kochby, rozbite przez armię, na której czele osobiście stał cesarz Hadrian. Tak jak po zrywach Polaków, którzy – począwszy od Powstania Kościuszkowskiego – daremnie rzucali się do walki z silniejszym zaborcą, tak po żydowskich powstaniach pozostawały groby, zgliszcza, zdziesiątkowane pokolenia młodzieży i wielka narodowa pamięć, pozwalająca trwać i odradzać się niepodległemu Duchowi Izraela. Żydzi okazali się jednak mniej szczęśliwi niż Polacy, a Imperium Rzymskie – trwalsze od złączonych Świętym Przymierzem XIX-wiecznych trójzaborców. Polacy doczekali niepodległości po stu dwudziestu trzech latach niewoli, Żydzi po upadku rewolucji Bar Kochby zostali wygnani z Judei, Jerozolima ostatecznie zrównana z ziemią, także świątynia, którą powstańcy zaczęli odbudowywać na gruzach wspaniałej budowli Salomona.


Tak więc ostateczna utrata państwa i ziemi ojczystej, przymusowe rozproszenie Żydów po całym świecie, były rezultatem sekwencji patriotycznych powstań, co kto jak kto, ale Polacy powinni najlepiej zrozumieć i docenić. Może właśnie dlatego nasze hymny narodowe – oba powstałe w czasach niewoli – mają podobne fragmenty. Jeszcze Polska nie zginęła! – głosi Mazurek Dąbrowskiego. Jeszcze nasza nadzieja nie zginęła! – powiada izraelska Hatikvah. Ale jakże mało wiemy o Żydach i ich nadziei, choć właśnie Polsce dane było przez kilka późniejszych wieków być „drugim Izraelem", zastępczą ojczyzną wygnanego narodu.


Część wygnańców osiedliła się w basenie Morza Śródziemnego, zwłaszcza w Hiszpanii, która pod panowaniem arabskim stała się nową żydowską ojczyzną. Ta grupa Żydów – sefardyjska, od Sefard, hebrajskiej nazwy Hiszpanii – otwarta na świat, czerpiąca z wielu kultur, a zwłaszcza z klasycznego dorobku Greków i Rzymian, wyróżniła się znakomitymi osiągnięciami naukowymi i literackimi. Sefardyjczycy, nieskłonni do mistyki, logiczni, racjonalni, umiarkowani, mieszali się łatwo z innymi nacjami, wchodzili bez trudu w obręb innych kultur, kres ich iberyjskiemu skupisku położyły katolickie prześladowania, a potem bezwzględne wygnanie z Hiszpanii pod koniec XV wieku. Część z nich pod przymusem przyjęła chrześcijaństwo, reszta rozproszyła się po innych krajach, docierając i do Polski. Znakomitym przykładem ducha sefardyjskiego jest dorobek XVII-wiecznego filozofa-racjonalisty Barucha Spinozy.


Wielu wygnańców poszło też na wschód. Na judaizm przechodziły pod ich wpływem całe plemiona arabskie, nim je wchłonęła później wielka rzeka islamu. Jeszcze na przełomie XIX i XX wieku do Palestyny, wchodzącej w skład rządzonego przez Turków Imperium Otomańskiego, gdzie już pierwsi syjoniści zapoczątkowali żydowską kolonizację, przyjeżdżały tysiące judajskich wieśniaków z dzisiejszego Jemenu, o wiele lepiej niż Europejczycy czujący się w tamtejszym klimacie i na tamtejszej ziemi, im to w głównej mierze dzisiejszy Izrael zawdzięcza swe znakomite rolnictwo. Na judaizm przeszło około V wieku naszej ery państwo Chazarów, położone między Morzem Czarnym a Kaspijskim. Żydzi w znacznej liczbie zamieszkiwali w Mezopotamii, być może stamtąd przyszli przez Bałkany do dzisiejszej środkowej Europy. Głównie jednak napływali do niej z zachodu, uchodząc ze skupisk sefardyjskich przed agresywną niechęcią chrześcijańskiego otoczenia: w 1290 roku wypędzono Żydów z Anglii, w XIV wieku wypędzono ich dwukrotnie z Francji, a w 1492 roku z największego skupiska sefardyjskiego – z Hiszpanii, nieco później też z Portugalii. Między XII a XV wiekiem byli wielokrotnie wypędzani z różnych miast i księstw niemieckich. Pierwszy w Europie pogrom Żydów zanotował w ówczesnej Pradze kronikarz Kosmas już w XI wieku. Wojny krzyżowe, wielka zaraza w połowie XIV wieku, a potem działalność inkwizycji znaczone były wzmożonymi prześladowaniami Żydów, których, jako obcych i innowierców – obciążonych wedle prymitywnie rozumianego chrześcijaństwa winą za śmierć syna Bożego – uważano za sprawców nieszczęść i przyczynę gniewu niebios

.

Tak z różnych stron – choć głównie przez Niemcy i zniemczone miasta tej części Europy – napływali Żydzi do wielkiego obszaru między Odrą a Wołgą, między Bałtykiem a Morzem Czarnym, tworząc tu nową kulturę i tradycję swego narodu – aszkenazyjską, od hebrajskiej nazwy Niemiec Aszkenaz. Ukształtowała się ona inaczej niż tamta, sefardyjska, której złoty wiek splótł się z otwartą, wolną jeszcze od późniejszych kompleksów, kulturą państwa arabskiego na Półwyspie Iberyjskim – zdecydowanie przewyższającą swymi dokonaniami i poziomem duchowym kulturę wczesnośredniowiecznych państw europejskich. Tradycja i duch aszkenazyjski kształtowały się wśród nieżyczliwych „zabójcom Chrystusa" chrześcijan, wśród antyżydowskich restrykcji, pogromów i prześladowań, a już w najlepszym wypadku wobec całkowitej obojętności i zamknięcia kultury chrześcijańskiej, odwróconej plecami od wartości, jakie niósł i o jakie mógł wzbogacić powstające narody Europy dorobek jednej z najstarszych cywilizacji świata. Odpowiedzią na wrogą nieufność chrześcijan było jeszcze głębsze zasklepienie się aszkenazyjczyków w ich odrębnych społecznościach, własnej kulturze, wierzeniach, systemie wartości, pilnie strzeżonym obyczaju. Wobec nieżyczliwego świata szukali oparcia w żydowskiej mistyce, w kultywowaniu narodowej i wyznaniowej dumy. Bardziej zaawansowani intelektualnie niż ich niemieccy lub słowiańscy sąsiedzi, skupili się na kultywowaniu tego, co własne i osobne. Inne religie były dla nich uwstecznieniami judaizmu, bo przecież – zwłaszcza chrześcijaństwo – odszczepiły się w jakiś sposób od tego idealnego monoteizmu, przyjęły elementy „bałwochwalcze". Nie pożyczali więc od innych ani treści, ani formy, nie zużywali energii na nawracanie i przekonywanie kogokolwiek. Ale, nawykli od małego i od pokoleń do obcowania ze świętymi tekstami, ze słowem pisanym, z nauką, byli urodzonymi „ludźmi księgi", nie czującymi paraliżu onieśmielenia ani wobec mistyki, ani zapisanej kartki papieru. Odcięci przez chrześcijańskie otoczenie od wielu zawodów, zmuszeni do zajmowania się handlem i bankowością, byli też narodem teologów, filozofów, poetów, i tu osiągali szczyty.


Nie byli jednak w tej chrześcijańskiej Europie grupą najbardziej zagrożoną i prześladowaną. Ludwik IX Święty – król Francji – kazał w XIII wieku spalić Talmud i drastycznie ograniczył prawa Żydów, lecz nawet w tym okresie żyło im się lepiej niż palonym żywcem albigensom i innym heretykom. W średniowiecznej i późniejszej Europie Żydzi byli jedyną zwartą grupą niechrześcijańską; poganie, czarownice, heretycy nie mieli z samej swej istoty prawa do istnienia i padali ofiarą represji o wiele bardziej bezwzględnych. Prześladowania Żydów – wybuchające od czasu do czasu, po czym na jakiś okres wygasające – wynikały nie z samej istoty chrześcijaństwa, lecz z lęku przed obcą kulturą, przesądów, współzawodnictwa ekonomicznego. Izraelici mieli w tej Europie prawo i miejsce do życia, ale panujący władcy i kapłani powiadali im: nie możecie być pomiędzy nami jako Żydzi! Droga do społeczności chrześcijańskiej, do włączenia się w europejskie życie, wiodła tylko przez wyrzeczenie się żydostwa. Innego sposobu nie było. O ileż mądrzejsi okazali się „niewierni" Arabowie, których społeczeństwo było otwarte na wartości wnoszone przez sefardyjczyków, na ich pracę i osobiste kariery, dzięki czemu obie kultury przenikały się i wzbogacały nawzajem.


Aszkenazyjczycy – obojętnie, czy w Niemczech, czy na Słowiańszczyźnie – żyli własnym życiem wśród społeczności odwróconej do nich plecami. Stąd instytucja getta, dzielnicy miasta, w której wolno się było Żydom osiedlać, odrębnego stroju, ograniczenia zawodów, którymi wolno było im się zajmować. Dla chrześcijan getto i wyróżniający ubiór były ochroną przed infiltracją obcych, dla Żydów – choć narzucone im przez chrześcijańskie otoczenie – stopniowo stawały się niezbywalnym składnikiem obyczaju, dumnym wyróżnikiem „narodu wybranego" wśród na pół barbarzyńskiego (zważywszy rodowód i trwanie żydowskiej kultury) otoczenia. Początkowo zdarzali się jeszcze Żydzi-rolnicy, co dziś niektórzy uczeni uznają za relikt wędrujących na zachód Chazarów; stopniowo i ich zamknięto w gettach. Żydowskie mistrzostwo w handlu, finansach, pracy intelektualnej i w różnych dostępnych im zawodach miejskich chrześcijanie brali za przejaw ich „podstępnej chytrości", zapominając, że solidarność jest naturalnym ruchem odepchniętych, a zawodowa biegłość – efektem toczonej przez pokolenia walki o byt. Tak, właśnie getto, a nie antysemityzm, jest pierwszym owocem spotkania chrześcijaństwa i judaizmu na europejskiej ziemi – podstawowym, niezmiennym i wiecznotrwałym fundamentem aszkenazyjskiego losu.


Nie inaczej w Rzeczypospolitej, gdzie powoli napływali z różnych stron prawowierni wyznawcy Jahwe, uchodząc przed trapiącymi ich co pewien czas na Zachodzie falami prześladowań i eksmisji. Tutaj, w państwie tolerancyjnym, wielonarodowym i wielowyznaniowym, z coraz wyraźniej kształtującymi się zrębami szlacheckiej demokracji, mieli więcej niż w innych częściach Europy tak potrzebnego im spokoju. Pierwszy edykt tolerancyjny wobec Żydów wydał książę wielkopolski Bolesław Pobożny w 1264 roku. Król Kazimierz Wielki – pozostający wedle popularnej legendy w długotrwałym związku z piękną Żydówką Esterą – nadał im przywileje obowiązujące w całym państwie, czyniąc ich servi camerae, czyli sługami skarbu, wcześniej podobne prawa otrzymywali w Rzeszy, ale też częściej ich tam bito i przepędzano. Rozszerzył te przywileje Kazimierz Jagiellończyk. Obejmowały one ochronę prawa (karano także za krzywdy wyrządzane Żydom), wolność osobistą, swobodę religijną i prawo handlu w całym państwie na równi z chrześcijanami. Żydzi nie musieli – jak na zachodzie Europy – mieszkać w gettach, osiedlali się też na wsi, choć bez prawa nabycia gruntów, wolno im było nawet nosić szable, czego pozbawieni zostali w innych krajach. Mieli prawo przejścia do stanu szlacheckiego, lecz oczywiście pod warunkiem chrztu, w tym byli uprzywilejowani w stosunku do chrześcijańskich plebejuszy, którzy mogli otrzymać herb tylko za wyjątkowo wybitne zasługi. Byli więc Żydzi w Rzeczypospolitej Obojga Narodów osobnym stanem, o granicach wyznaczonych przez własną religię, miejsca osiedlenia oraz tradycyjnie uprawiane handlowo-rzemieślnicze zawody. Stan ten rządził się własnymi prawami, a nieingerencja chrześcijan w jego sprawy wewnętrzne zagwarantowana była zarówno przez przywileje królewskie zatwierdzone przez szlachecki Sejm, jak i przez gotowość samych Żydów do świadczenia danin na rzecz państwa w zamian za pozostawienie ich we własnej odrębności i spokoju. Żydzi zorganizowani byli – podobnie jak w innych królestwach chrześcijańskich – w samorządne gminy, zwane kahałami, które w Rzeczypospolitej cieszyły się całkowitą swobodą wewnętrzną, posiadając wybierane przez ogół mieszkańców własne sądy, urzędy, szkoły, domy opieki itp. Instytucją znamienną tylko dla Rzeczypospolitej i dowodzącą wzajemnego przenikania (mimo wszystko!) żydowskiej samorządności i demokracji szlacheckiej był tak zwany Sejm Czterech Ziem, czyli „Waad", zbierający się regularnie aż do 1764 roku w Lublinie lub Jarosławiu i będący żydowskim parlamentem, w którego skład wchodziła starszyzna kahalna, podejmująca postanowienia dotyczące Żydów w całym państwie.


„Złoty wiek" Rzeczypospolitej jest też złotym wiekiem jej Żydostwa, a nawet ta żydowska pomyślność na jej ziemiach trwa nieco dłużej, jeszcze wtedy, gdy wyczerpane państwo degenerującej się demokracji szlacheckiej coraz bardziej chyli się ku upadkowi. Wybitny rabin krakowski Mosze Isserles Remuh – wobec coraz częstszych wystąpień antyżydowskich na Zachodzie – napisał w połowie XVI wieku: Lepiej żyć o suchym chlebie, lecz w pokoju, w Polsce. W jednym z licznych żydowskich kalamburów tamtych czasów Polska (Polin) oznacza poh-lin, miejsce odpoczynku. W innym: „Polonia" tłumaczy się jako Poh-lan-ya, czyli „Bóg tu spoczywa". Z kolei zatroskani o „naprawę Rzeczypospolitej" polscy krytycy ukształtowanego wtedy ustroju powiadają: Polska jest rajem dla Żydów, niebem dla szlachty, czyśćcem dla mieszczan, piekłem dla chłopów. Abraham Ezofowicz jest podskarbim króla Zygmunta Starego, a więc zajmuje stanowisko zarezerwowane zwykle dla przedstawicieli wielkich rodów magnackich. Jego brat zostaje uszlachcony, mimo że nawet formalnie nie odstąpił od judaizmu. Trafnie ujmuje to żydowski historyk Barnett Litvinoff w szeroko znanym dziele Antysemityzm i historia świata. Nie stroniąc od wypominania Polakom – i nieraz słusznie – ich antysemityzmu, przyznaje, że w czasach Średniowiecza i Renesansu: Polska prawdopodobnie ocaliła Żydostwo przed wytępieniem, ocaliła je od zupełnego zaniku.


Od XVII wieku w Rzeczypospolitej – nie tylko stosunkowo spokojnej i tolerancyjnej, ale położonej też na skrzyżowaniu handlowych szlaków – mieszka większość ówczesnego narodu żydowskiego; polsko-litewskie państwo staje się Nowym Izraelem. W roku 1569, kiedy zawarto unię lubelską, liczebność Żydów można szacować na 200 tys. Z chwilą utraty niepodległości ziemie dawnej Rzeczypospolitej zamieszkiwał już prawie milion Żydów wobec 12-13 mln całej ludności (przybliżony szacunek) w dwóch trzecich zapewne polskiej. Są szacunki oceniające tę liczebność jeszcze wyżej, bo na prawie milion już w drugiej połowie XVII wieku, podczas gdy w tym samym czasie w Niemczech zamieszkiwało – 180 tys. Żydów; w Austrii – 70 tys.; na Węgrzech – 30 tys.


Tu właśnie, na ziemi Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców, uformował się aszkenazyjski Nowy Izrael, tu powstawały największe dzieła kultury żydowskiej tego okresu, tu mieszkali najbardziej znani i wywierający największy wpływ rabini, tu powstawały i ginęły żydowskie prądy intelektualne i religijne, tu usiłowali zgłębić tajemnice wszechrzeczy najsłynniejsi żydowscy mistycy. Tu ukształtował się przyniesiony z Niemiec język grupy aszkenazyjskiej zwany jidysz, tu przetrwał jako żargon prowincjonalny i tu doczekał swego odrodzenia jako wielki język literacki uhonorowany w naszych czasach Nagrodą Nobla dla Isaaka Bashevisa Singera. Tu miało początek tak ważne dla dzisiejszego oblicza światowego Żydostwa zjawisko jak duchowość chasydzka – tak niezrozumiała i egzotyczna dla nas, nie-Żydów – lecz zdolna do nadania wielkiego, jednocześnie metafizycznego i radosnego sensu nawet najpowszedniejszej codzienności. Tu ukształtował się i zyskał wpływy syjonizm, propagujący emigrację Żydów do Palestyny w celu odzyskania utraconej przed bez mała dwoma tysiącleciami ojczyzny, jako jedyną możliwą odpowiedź na pieniący się w drugiej połowie XIX wieku antysemityzm. Przez setki lat kwitła na tej ziemi ta wielka – znacznie starsza i bardziej od polskiej doświadczona – kultura, Polacy zaś nie wykazali większego nią zainteresowania. Byle parobek uważał się za nieskończenie lepszego od rabina, bankiera czy krawca. Ale też żaden Żyd nie zazdrościł Polakom – czegóż można było się spodziewać od prymitywnego goja? Były tu wzajemne i wzbogacające narody przepływy kultur i czerpaliśmy od Niemców, Czechów Węgrów, Litwinów Rusinów, nawet Turków i Tatarów. Sami też dorzucaliśmy sporo do ich ducha i obyczajów. Ale nie istniał prawie zupełnie wzajemny przepływ między Żydami a otaczającym ich światem polsko-litewsko-ruskim. Tkwił już w tym zalążek późniejszego dramatu.


Ziemia Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców była też ojczyzną Żydów na tej choćby tylko zasadzie, że żyły tu i umierały ich kolejne pokolenia. Wisła szumi tak samo po żydowsku, jak po polsku. Ale Rzeczpospolita była państwem swoich szlacheckich obywateli, w znacznie mniejszym stopniu państwem chrześcijańskich, mówiących po polsku, litewsku, białorusku czy ukraińsku chłopów, państwem coraz bardziej polonizujących się mieszczan – nigdy jednak państwem mieszkających tu Żydów. Dlaczegóżby miała nim być, skoro obie społeczności żyły – jak byśmy to dziś powiedzieli – w wielowiekowym apartheidzie, skoro nie istniała wspólnota kultur i świadomości, skoro Res Publica mogła stać się dla nich rzeczą wspólną tylko przez wykorzenienie z kultury i religii, dla prawowiernych pozostając obcą, zewnętrzną, po trosze barbarzyńską, cóż z tego, że względnie tolerancyjną – potęgą? Własnym był dla Żydów ich kahał, ich getto – nie państwo. Już wkrótce miało się to obrócić przeciw obu narodom.


Żydzi zostali wypędzeni jako kultura już wysoka, nie byli w stanie adaptować się do kultur niższych, wśród których żyli. Skazani byli na los zamkniętej mniejszości. Co więcej, religia im zakazywała poślubiania obcych kobiet i spożywania obcego pożywienia. Ich spoiwem była idea „narodu wybranego”, dająca im poczucie wyższości i zwartości. Antysemityzm musiał powstać – w czasach dzisiejszych mówi o historii swego ludu wspomniany tu żydowski pisarz-noblista.


Pogromy i antyżydowskie tumulty miejskie zdarzały się też w Rzeczypospolitej, lecz rzadko. Bywało, że niektóre miasta zakazywały na pewien czas pobytu Żydom, chętnie zaś przyjmowały ich inne. Wypędził Żydów na przykład Jarosław, ale nie miał nic przeciwko organizowanym tu tłumnym zjazdom żydowskim z okazji Sejmu Czterech Ziem. Pierwszym wielkim pogromem w Rzeczypospolitej – na skalę można by rzec prawdziwie „europejską" – była rzeź Żydów podczas powstania Chmielnickiego na Ukrainie, która pochłonęła podobno 100 tys. ofiar. Chwilowy rozejm zborowski zawarty w 1649 roku z Chmielnickim postulował wydalenie z Ukrainy zarówno, jezuitów, jak i Żydów. Potem przyszła jeszcze słynniejsza, równie obfita w niewinne ofiary rzeź hajdamacka. Skutkiem był exodus Żydów z Ukrainy ku centralnym regionom Rzeczypospolitej. Po pierwszym rozbiorze zarówno Prusy, jak i Austria wygnały do Polski ze swoich zaborów sporą część „bezużytecznej" biedoty żydowskiej. Katarzyna II rozpoczyna ciągnącą się przez cały wiek XIX metodyczną politykę carów – stopniowego usuwania Żydów z Rosji do Rzeczypospolitej bądź na zabrane ziemie polskie, litewskie i zachodnioukraińskie. W 1786 roku cesarzowa zakazuje osiedlania się Żydów w Rosji poza miastami. W 1791 roku wyznacza pas dozwolonego osiedlenia, który stopniowo obejmuje dwadzieścia pięć guberni na zachodzie imperium, były to właśnie ziemie dawnej Rzeczypospolitej poszerzone o Besarabię i Krym. Żydzi rosyjscy – pod przymusem lub wobec organizowanych przez władze pogromów – zaczynają przenosić się do Polski i na tereny należące niegdyś do Rzeczypospolitej – zwiększa to gwałtownie liczbę ludności żydowskiej w „Nowym Izraelu", zaostrza jej problemy gospodarcze, poszerza strefę żydowskiej biedy, wzmaga walkę o byt, także pomiędzy Żydami a równie biedną ludnością miejscową. W pierwszej połowie XIX wieku prawie cztery piąte żyjących wówczas na świecie Żydów mieszka na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej, głównie w zaborze rosyjskim. Potem rozpoczyna się wielka fala wyjazdów do Ameryki, gdzie w otwartym społeczeństwie emigrantów rośnie nowe, prężne, o wiele lepiej niż w Rzeczypospolitej ze swym otoczeniem zrośnięte skupisko żydowskie, liczebność mieszkańców Nowego Izraela maleje, ale nadal pozostaje on głównym ośrodkiem narodowym i duchowym judaizmu. Mimo że teraz – po tragedii holocaustu i stopniowym wyjeździe ocalałych resztek – nie ma już właściwie Żydów w Polsce, dwie trzecie tego żyjącego dziś w różnych krajach narodu jest „polskie" w tym sensie, że oni sami lub ich bezpośredni przodkowie mieszkali wśród Polaków: w Rzeczypospolitej bądź na jej dawnych terytoriach wschodnich. Nie tylko to, co się stało na polskiej ziemi w hitlerowskich gettach i obozach zagłady, ale przede wszystkim Drugi Izrael szlacheckiej Rzeczypospolitej i jego kilkuwiekowe dzieje sprawiają, że losy obu narodów splotły się nierozerwalnie i dramatycznie


Adam Mickiewicz pisał: Pomimo carskich gróźb, na złość strażnikom ceł przemyca na Litwę Żyd tomiki moich dzieł. A miała kultura polska takim Żydom-szmuglerom co zawdzięczać: przemyt – jak byśmy to dziś powiedzieli – druków obiegu pozacenzuralnego feldmarszałek Iwan Paskiewicz, rosyjski namiestnik Królestwa Polskiego po upadku Powstania Listopadowego, karał tysiącem kijów, z czego nie każdy wychodził z życiem. Nic dziwnego, że w Składzie zasad polskiego legionu formowanego przez Mickiewicza we Włoszech podczas Wiosny Ludów 1848 roku czytamy, Izraelowi, bratu starszemu, uszanowanie, braterstwo, równe we wszystkim prawo. Warszawski kupiec żydowski Berek Joselewicz uformował podczas Powstania Kościuszkowskiego pułk konny, walczył potem w Legionach Dąbrowskiego we włoskiej kampanii napoleońskiej, brał udział w bitwie pod Austerlitz, aż wreszcie poległ w 1807 roku, jako oficer kawalerii w wojnie polsko-austriackiej. W Powstaniu Listopadowym wielu Żydów przelało krew za sprawę polską, uformowano żydowską milicję do współudziału w obronie Warszawy. W 1848 roku krakowski rabin Dov Beer Meisels nawoływał swych współwyznawców do poparcia żądań politycznych Polaków; już jako naczelny rabin Warszawy zostanie za to samo uwięziony przez Rosjan w okresie Powstania Styczniowego. Podczas poprzedzającej to powstanie krwawej warszawskiej manifestacji kwietniowej w 1861 roku żydowski gimnazjalista Michał Lande przejął krzyż z rąk poturbowanego przez Kozaków Karola Nowakowskiego i zaraz potem padł zabity. Takich przykładów jest wiele, aż po Legiony Piłsudskiego. Były to wszakże jednostkowe próby szukania dróg do wspólnoty obu narodów, nie zaś prąd znoszący granice i łamiący uprzedzenia.


Gorzej bowiem było z praktycznym przyznaniem Izraelowi, bratu starszemu równych z Polakami praw obywatelskich. Pierwsze na świecie zakazały wszelkiej dyskryminacji Żydów nowo powstałe Stany Zjednoczone Ameryki, było to jednak wielonarodowe państwo emigrantów i uciekinierów, a i ono miało swą hańbę w postaci niewolnictwa Murzynów. W Polsce, jeszcze przed uchwaleniem Konstytucji Trzeciomajowej, zaczęto zachęcać Żydów do zajęcia się rolnictwem przez zniesienie dotychczasowych ograniczeń i wprowadzenie ulg podatkowych, ale nawet wtedy równouprawnienie nie wyszło ze sfery szlachetnych projektów. Napoleońska konstytucja Księstwa Warszawskiego przyznaje pełne prawa obywatelskie, ale tylko tym, którzy znają język polski.


Tu właśnie wyłania się podstawowy zapewne problem stosunków polsko-żydowskich w XIX wieku, przyczyna późniejszych trudności i powikłań, a może nawet kamień węgielny rodzącego się antysemityzmu w nowożytnym wydaniu; dopóki Żydzi bytowali w zamkniętych na zewnętrzne wpływy kahałach, od których w dodatku chrześcijańska społeczność odwróciła się plecami, dopóki oba zamieszkałe we wspólnym domu narody nie stykały się w codziennym życiu, lecz tylko wchodziły ze sobą w okazjonalne stosunki handlowe, dopóty ich całkowita obcość wzajemna nie stanowiła problemu. Teraz – wraz ze znoszeniem samorządów kahalnych, tworzeniem się zrębów społeczeństwa przemysłowego, mieszaniem się odizolowanych dotąd warstw i grup społecznych – stanęły naprzeciw siebie w tym wspólnym domu dwa odrębne narody, mówiące różnymi językami, wyznające różne religie, ukorzenione w całkowicie odmiennej tradycji, kulturze i obyczaju, obciążone każdy własnymi kompleksami, lękami i przeczuleniami. Antysemityzm minionych stuleci przypominał wybuchające od czasu do czasu wojny odrębnie żyjących państw, w których do starcia popychały religijne przesądy, irracjonalny lęk, krzyżowanie się ekonomicznych interesów; po kolejnym przelewie krwi obie zwaśnione strony wracały każda do swego, osobnego i ścisłymi granicami zakreślonego życia. Teraz – z każdym dziesięcioleciem w coraz większym stopniu – oba narody miały żyć nie tylko w odrębnych pokojach wspólnego domu, lecz w jednym pomieszczeniu, dzieląc nie tylko ziemię i powietrze, ale także codzienność.


Okazało się bowiem, że mieszkających od wieków w Polsce Żydów różni od Polaków nie tylko obyczaj, religia i kultura, ale przygniatająca ich większość w ogóle nie zna języka polskiego, a utrwalona przez wieki izolacja żydowskich gmin wyznaniowych – nawet po zniesieniu kahałów – nie sprzyja upowszechnieniu tej znajomości. W takiej sytuacji, gdy – co zrozumiałe – każdy usiłuje w życiu publicznym realizować własne interesy, pojawia się od razu podejrzenie o narodową manipulację, a każdy interes prywatny okazuje się podszyty interesem nacjonalistycznym.


Każdy z zaborów znalazł się tu w innej sytuacji: Prusacy od początku zastosowali intensywną germanizację kogo się tylko dało, a niemiecki rodowód języka jidysz ułatwiał asymilację Żydów – dlatego po 1848 roku, gdy otrzymali pełnię praw obywatelskich, stali się (a przynajmniej ich warstwy oświecone) Niemcami wyznania mojżeszowego. Austriacy okazali się mniej konsekwentni, mieli zresztą w swym zaborze – zwłaszcza we wschodniej Galicji – o wiele większy niż w zaborze pruskim odsetek ludności żydowskiej, ale w końcu po 1867 roku i oni uznali równouprawnienie. Nigdy natomiast Żydzi nie otrzymali równych praw tam, gdzie byli najliczniejsi – w państwie carów i w okrojonym, podległym Rosji, a potem do niej całkowicie wcielonym Królestwie Polskim. Tak samo jak na Polaków wywierano na nich nacisk rusyfikacyjny i tak samo jak Polacy bronili się przed nim, znajdując ostoję w swej wierze i kulturze. Ich położenie było w oczywisty sposób gorsze od położenia Polaków, nie mieli nawet praw im przysługujących, a w dodatku przez cały XIX wiek władze carskie kontynuowały – rozpoczętą przez Katarzynę II – politykę przymusowego wysiedlania i prowokowanych przez policję pogromów, zaostrzoną szczególnie pod koniec stulecia, za panowania Aleksandra III. To obciążające carat dziedzictwo nierównouprawnienia, zacofania i odgórnie pobudzanej nienawiści, odezwie się w następnym stuleciu, gdy carska Rosja będzie już tylko wspomnieniem, a niepodległa Polska zacznie sama borykać się z tym, co odziedziczyła. Dość powiedzieć, że jeszcze na przełomie XIX i XX wieku językiem ojczystym 90% Żydów w Galicji oraz zaborze rosyjskim był jidysz. Nawet już w czasie okupacji hitlerowskiej jedną z przyczyn utrudniającą ratowanie Żydów i umożliwianie im życia wśród Polaków przez wystawianie fałszywych dokumentów aryjskich – czym zajmowały się specjalne komórki AK-owskiego podziemia – była bardzo słaba znajomość języka i podstawowego obyczaju polskiego, nawet wśród Żydów z Warszawy, nie mówiąc już o ośrodkach położonych bardziej na wschód. Nieraz obywatele polscy wyznania mojżeszowego nic znali najprostszych zwrotów po polsku, choć wygląd niektórych z nich umożliwiłby im byt po aryjskiej stronie muru okalającego getto. W innej sytuacji byli Żydzi z byłego zaboru pruskiego.


W pierwszych kilku dziesięcioleciach XIX wieku wśród bardziej oświeconych warstw polskich Żydów wydawały się dominować tendencje asymilacyjne, nie tak radykalne jak w przechodzącej zbiorowo na katolicyzm grupie „frankistów" z drugiej połowy siedemnastego stulecia, ale przynajmniej zmierzające do wtopienia się w polskie otoczenie przy zachowaniu religii i świadomości żydowskiej. Sprzyjała temu liberalna polityka Aleksandra I, zmarłego w 1825 roku, a potem Aleksandra II w pierwszym okresie jego panowania przed Powstaniem Styczniowym. Niepodatni na te tendencje byli oczywiście chasydzi, rozwijający własną – odrębną także od „oświeconych" Żydów – duchowość. Przejawami tego zbratania i wzajemnego przenikania narodów były nie tylko te najgłośniejsze – bo opromienione aureolą bohaterstwa – przypadki; już przed Powstaniem Listopadowym istniała w Warszawie grupa wpływowych bankierów i intelektualistów żydowskich działających na rzecz zniesienia kahału i popierania asymilacji. W połowie XIX wieku formuje się następna generacja pracujących w tym kierunku Żydów, jak wspomniany rabin Meisels czy przedstawiciele zasymilowanej burżuazji – Leopold Kronenberg i Herman Epstein. Zakładają oni wpływową „Gazetę Codzienną", której redaktorem jest znany polski pisarz Józef Ignacy Kraszewski, propagującą pogodzenie polskich i żydowskich interesów w sprawach religijnych, kulturalnych i gospodarczych. W przemyśle i handlu dominują zresztą nazwiska żydowskie – Toeplitzowie, Kronenbergowie, Natansonowie, Wawelbergowie – bardzo zresztą zasłużone dla polskiej gospodarki. W kulturze znakomitościami są Samuel i Maurycy Orgelbrandowie czy Franciszek Salezy Lewental. Te asymilacyjne tendencje oświeconych warstw żydowskich są przecież tylko odnogą prądu biegnącego już wcześniej przez kraje europejskiego Zachodu i zmierzającego w podobnym jak tam kierunku. Być może, gdyby owa tendencja była do utrzymania, dwudziestowieczne stosunki polsko-żydowskie nie przedstawiałyby się aż tak zasmucająco, mimo nienadążania wcielonych do Rosji ziem polskich za przyznanym już dawno na Zachodzie formalnym równouprawnieniem.


Zbliżenie polsko-żydowskie zostaje brutalnie przerwane przez upadek Powstania Styczniowego, towarzyszące mu represje, odejście Aleksandra II od liberalnej polityki z pierwszego okresu panowania, aż wreszcie śmierć znienawidzonego już cara w zamachu zorganizowanym – po serii nieudanych – przez rewolucyjnych terrorystów rosyjskich z organizacji Narodnaja Wola (bombę na cara rzucił zresztą Polak – Ignacy Hryniewiecki). Panowanie Aleksandra III zaczyna się od serii brutalnych pogromów – przy całkowitej bezczynności policji – mających być jakoby „odwetem" za carobójstwo; od centralnej Rosji ta krwawa fala, choć już osłabiona, dociera do Warszawy i Łodzi. Idą za tym „ukazy majowe" z 1882 roku, zaostrzające przepisy o „pasie osiedlenia", obejmującym tereny dawnej Rzeczypospolitej. Żydom zabroniono nabywania ziemi, zamknięto dostęp do wyższych szczebli kariery urzędniczej, ograniczono dostęp do wykształcenia, wolnych zawodów i miejsca we władzach lokalnych. W ciągu kilku miesięcy zniweczono wysiłek ludzi dobrej woli, cofnięto wszystko, czego dokonał ciągnący się od paru dziesięcioleci proces powolnego zbliżenia i zrozumienia. Wśród tumultu, rozpętanych namiętności, policyjnej prowokacji i niesprawiedliwych praw, dotychczasowi umiarkowani stali się radykałami, a radykałowie ekstremistami. Aleksander III okazał się nie tylko rusyfikatorem polskich szkół, ale także ojcem polskiego antysemityzmu. Zachód szedł dalej drogą asymilacji i egzekwowania przyznanego wcześniej równouprawnienia, w Polsce wypuszczono nie dające się pogodzić z Duchem Rzeczypospolitej demony, gdzie indziej już dawno spętane. Być może, była to część tej straszliwej ceny, jaką mój kraj płacił za narzucony ład kongresu wiedeńskiego, być może jedną z najstraszniejszych krzywd, jakie carat wyrządził Polsce, było zahamowanie XlX-wiecznego procesu zbliżania Polaków i Żydów, rozpętanie pod koniec tamtego stulecia fali urzędowo sterowanego antysemityzmu.


Do zaboru rosyjskiego, na dozwolone im do zamieszkania tereny dawnej Rzeczypospolitej, napłynęła nowa fala Żydów wysiedlanych z głębi Rosji, którym dotąd udało się prześlizgiwać pomiędzy niezbyt pilnie przestrzeganymi przepisami o „pasie osiedlenia". Zwano ich „Litwakami" – Żydami z Litwy, choć zamieszkiwali znacznie dalej na wschodzie, a ich ojczystym językiem był zwykle rosyjski. Polski nie traktowali nawet jak Nowego Izraela, lecz jako miejsce zesłania, spraw polskich nie rozumieli. Na przełomie XIX i XX wieku na terenach dawnej Rzeczypospolitej zamieszkiwało około 23 mln ludzi, z czego nieco ponad 14 mln Polaków, lecz już blisko 5 mln Żydów. Napływ ludności żydowskiej, jeszcze bardziej obcej, sfrustrowanej pogromami, nieznającej języka, nieasymilującej się, zaostrzył wszelkie problemy codziennego współistnienia narodów: ekonomiczne, społeczne, kulturalne. Wzmogła się walka o byt i związane z nią wzajemne pretensje. Koniec XIX wieku jest jednocześnie okresem przebudzenia środkowoeuropejskich narodów, nawet najmniejszych, uzyskiwania świadomości narodowej przez warstwy upośledzone – takie jak chłopi czy biedota miejska – okresem wylęgania się nacjonalizmów w tej ich agresywnej i populistycznej wersji, w jakiej tak krwawo, okrutnie i bezsensownie zaprezentowały się w wieku XX.


Nacjonalizm jest ideologią prostacką, niewymagającą pracy umysłu ani doskonalenia ducha i charakteru, operuje strywializowaną wizją świata, w której mocni znajdują uzasadnienie dla deptania słabych, a słabi pociechę, że ich nieszczęścia wynikają z knowań „obcych sił". Nacjonalizm rozbudzony w wielonarodowej Rzeczypospolitej musiał się okazać szaleństwem nie tylko dlatego, że deptał i odrzucał wszystko to, co jej demokratyczny i tolerancyjny duch miał do zaproponowania światu, ale także z tej przyczyny, że w tej mozaice narodów i wyznań musiał oznaczać wojnę ze wszystkimi – także z Żydami. Polskiemu rolnikowi powiadał on, że jego wrogiem i przyczyną chłopskiej biedy jest żydowski karczmarz rozpijający wieś marną gorzałą i żydowski sklepikarz udzielający wieśniakom lichwiarsko oprocentowanego kredytu. Niepotrafiącemu utrzymać rodziny robotnikowi mówił, że winien jego nieszczęść jest żydowski właściciel fabryki, żydowscy handlarze na najbliższej ulicy oszukańczo podbijający ceny, i żydowski kamienicznik zdzierający co miesiąc komorne. Polskiemu rzemieślnikowi, kupcowi, fabrykantowi wskazywał jego żydowskiego konkurenta. Przechodniowi z ulicy – dobiegający zewsząd obcy żargon. Tak, miał po stokroć rację August Bebel, jeden z przywódców niemieckiej socjaldemokracji, powiadając, że antysemityzm jest socjalizmem idiotów. Tak, jak zwulgaryzowany bolszewizm rewolucyjny woła: rabuj zrabowane! Tylko, że zamiast „burżuja-wyzyskiwacza" podstawia Żyda, spajając wszystkie klasy społeczne solidaryzmem nienawiści. W Polsce zbiedniałej, wyniszczonej zaborami, spóźnionej na zachodnioeuropejską rewolucję przemysłową, rażonej dziedzictwem pogromów Katarzyny i Aleksandra, było aż nadto pożywki dla tej zarazy.


Ale polski nacjonalizm ma też inne oblicze, z pozoru szlachetniejsze, bo patriotyczne; jest reakcją na arogancki nacjonalizm wielkich narodów, zwraca się przede wszystkim przeciw trzem zaborcom, przeciw germanizacji i rusyfikacji, nawołując do zwarcia szeregów oraz do solidarności zagrożonych przez wynarodowienie i zepchnięcie do roli podludzi. Tak rozumiany nacjonalizm patriotyczny zwalcza dwóch wrogów bardzo odmiennych: zaborcy są wrogiem łatwo identyfikowalnym, przez swą obcość i agresję najzupełniej oczywistym. Drugim wrogiem, podstępnym, zakamuflowanym i nieoczywistym, jest kosmopolita. Człowiek wyobcowany, głównie Żyd, który, opuściwszy getto i uwierzywszy w tradycję Oświecenia, chce być nade wszystko członkiem zbiorowości ludzkiej, nie zaś jedynie polskiej, litewskiej, ukraińskiej bądź jakiegokolwiek narodu; dla nacjonalisty jest on zatrutą enklawą jadu rozsadzającego obronną, ksenofobiczną spoistość zagrożonej wspólnoty narodowej.


W świecie nacjonalistycznym Żyd – obojętnie, czy prawowierny, czy zasymilowany, a nawet przechrzczony – nie ma żadnych szans. Drugą postacią nacjonalizmu można przecież dowolnie i skutecznie manipulować nawet w kraju bez Żydów, co pokazał okres powojenny, aż po dni ostatnie. Nic tak przecież nie umacnia niepopularnego władcy, jak odwołanie się do odruchów obronnych narodowej solidarności, zwarcia szeregów wobec widma podstępnego i obcego rasowo wroga. Wiedzieli o tym doskonale zarówno car Aleksander III, jak i pierwszy sekretarz Władysław Gomułka, a także pomniejsi komunistyczni twardogłowcy, a prócz nich – już w wolnej Polsce – przeróżni kandydaci na politycznych przywódców usiłujący w ten sposób uprawomocnić swój antykomunizm albo tylko zwykły apetyt na stanowiska i zwolenników.


Są w specyfice polskiego antysemickiego nacjonalizmu inne jeszcze bardzo gorzkie wątki. Wiek XIX był okresem prawie w całości straconym dla Polski, jako nowoczesnego państwa europejskiego; borykając się z podstawowym dla państwowego bytu problemem rewolucji niepodległościowej, musieliśmy się spóźnić na rewolucję techniczną. Ale straciliśmy ten wiek również na niesłychanie ważnych polach kultywowania praw i powinności obywatelskich, budowania nowoczesnej demokracji, tolerancji i pluralizmu. Wyprzedzając Europę przez parę wieków w tych właśnie dziedzinach, mając świadomość narodową kształtowaną przez obywatelskie standardy tamtej Res Publica, zostaliśmy przemocą zatrzymani w pół drogi, a Duch Rzeczypospolitej musiał skarleć i wykrzywić się, wciśnięty w ciasny kaftan despotyzmów.


Można by też powiedzieć – sumując to wszystko – że antysemityzm może być ceną za ratującą nas wśród nocy zaborów romantyczną tradycję niepodległościową. Piękne hasło tej tradycji – za wolność waszą i naszą – nigdy jednak nie stosowało się do współobywateli obcego wyznania i rasy.


Ma też w tym swą rolę i nasz Kościół. Rosła jego potęga jako ostoi polskości, jedynej siły narodowej skutecznie przeciwstawiającej się rusyfikacji czy germanizacji. Katolicyzm stał się wyróżnikiem i symbolem Polaków. Ale taki „Kościół-ostoja" musiał być ciemny, ksenofobiczny, zrytualizowany, narodowy, w tym również antysemicki.


U Żydów przecież też religia była wyróżnikiem i źródłem siły, a dom modlitwy – ostoją. Wszak przetrwali właśnie dlatego – i to o ile dłużej – w tak samo nieżyczliwym jak Polacy otoczeniu. Polacy i Żydzi zapłacili w istocie tę samą cenę za przetrwanie, choć inaczej ją nazywają.


Fala antysemityzmu na początku lat osiemdziesiątych XIX wieku nie tylko zniszczyła tendencje asymilacyjne, ale zwróciła oświecone warstwy żydowskie w kierunku syjonizmu, ukształtowanego ostatecznie w 1879 roku na światowym kongresie Żydów w Bazylei, na którym proklamowano utworzenie żydowskiego państwa narodowego w Palestynie przez emigrację i zasiedlenie Ziemi Obiecanej. Miało to być jedynie skuteczne lekarstwo na narodową obcość, nierówność praw i pogromy. Rozpoczyna się exodus Żydów nie tylko do Stanów Zjednoczonych, ale także do Palestyny. W zatłoczonym – zarówno wypędzonymi z Rosji, jak i zamieszkującymi tu od wieków aszkenazyjczykami – Nowym Izraelu świta era syjonizmu, który już niedługo zwycięży ostatecznie i nieodwołalnie, jednak nie tyle dzięki samym Żydom, ile dzięki pewnemu patologicznemu antysemicie austriacko-niemieckiemu nazwiskiem Hitler. Po nazistowskim całopaleniu Nowego Izraela – tak jak wypędzenie i inkwizycja zniszczyła jego sefardyjskiego poprzednika w Hiszpanii – pozostanie już tylko Izrael prawdziwy: odbudowany.


Tymczasem syjonistyczna utopia wydaje się odległa, kosztowna i niesłychanie trudna. Wszystkie żydowskie kierunki polityczne dzielą się na dwa nurty, z których jeden nawołuje do ponownej kolonizacji mojżeszowej Ziemi Obiecanej. Nawet socjaliści dzielą się na Poalej Syjon (Robotnicy Syjonu) propagujący emigrację i przeciwny mu Bund. Nawiasem mówiąc, z syjonistycznego socjalizmu polskich Żydów wywodził się David Ben Gurion – pierwszy premier niepodległego Izraela – urodzony w 1866 roku w Płońsku, uczestnik rewolucji 1905 roku. Nawet nacjonaliści żydowscy dzielą się na syjonistycznych oraz takich, którzy propagują narodowy egoizm tu, na miejscu, wobec Polaków i innych lokatorów wspólnego domu niezgodnych nacji. Nic też dziwnego, że programowi syjonistycznemu różnych kierunków sprzyja nacjonalizm polski, widząc w emigracji „odżydzenie" swego kraju i rozwiązanie sprawy współzawodnictwa narodów o pozycję społeczną i ekonomiczną, walki ludzi o byt. Któż mógł przypuszczać, że syjoniści zwyciężą tylko dlatego, że ocaleją w Palestynie lub poza zasięgiem Hitlera, wszystko inne zostanie zaś spalone w Piecach Zagłady?


Kruszy się ład powiedeński, zbliża wojna światowa, nabrzmiewają nacjonalizmy małych i wielkich narodów. Trudno się dziwić, że perspektywę wyzwolenia i rozpadu państw zaborczych Żydzi odbierają jako zagrożenie, przecież ani wielonarodowa Rzeczpospolita nie była ich państwem, ani nie będzie nim ta nadchodząca Polska Polaków. Pośród zbrojących się co sił narodów środkowoeuropejskich tylko Żydzi nie posiadali siły zbrojnej ani nawet nie zamierzali jej stworzyć. Nic dziwnego, że byli bierni, nieufni i lojalni wobec aktualnie silniejszych. Ponieważ w tej mozaice narodowych sprzeczności nie sposób zadowolić wszystkich, spadły na nich nowe pogromy, tratowały ich przewalające się fronty, przepędzali kolejni „oswobodziciele".


Tak rozpoczęła się krótka epoka powersalskiej Europy niepodległych państw i państewek. W Drugiej Rzeczypospolitej znalazło się ponad dwa miliony osób podających się za Żydów. Reszta tak licznego Nowego Izraela rozpierzchła się po świecie, głównie wróciła do Rosji, wyginęła w wojnach, pogromach i rewolucjach bądź wyemigrowała do Ameryki, a po części i do Palestyny. Odtąd już Stany Zjednoczone, nie Polska, miały być Nowym Izraelem, tam znajdowało się teraz główne skupisko żydowskie świata, liczące ponad 4 mln osób.


Odzyskana polska niepodległość zaczęła się pod złymi znakami. Na Zachodzie wołano o polskim antysemityzmie, powołując się na liczne przykłady pogromów, zapominając wszakże, iż najstraszniejsze z nich, jak rzezie Chmielnickiego i masakry hajdamackie nie były dziełem polskich rąk, te zaś z lat 1881-1982 i 1905 były oczywistą prowokacją policyjną mającą odwrócić uwagę carskich poddanych od ruchów rewolucyjnych, zewrzeć ich w poczuciu „żydowskiego zagrożenia" przy tronie jedynowładcy, skierować nabrzmiałą nienawiść do ciemiężycieli ku wrogom pozornym – tak samo uciemiężonym. Zresztą nim fala antyżydowskich rozruchów dotarła do zachodnich rubieży imperium, zdążyła opaść, a wśród antyrosyjsko nastawionych Polaków trudno było znaleźć dość wielu gotowych odpowiedzieć przychylnie na idącą z Rosji zachętę do mordu i rabunku; dlatego wydarzenia na ziemiach polskich pod względem rozmiaru i liczby ofiar były tylko echem wydarzeń rosyjskich. Owszem, były pogromy zarówno podczas wojny światowej, jak i zwłaszcza polsko-bolszewickiej, nieraz wywoływane przez Armię Czerwoną (Wilno 1919 i 1920), nieraz przez Polaków (Pińsk, marzec 1919) wszystkie jednak szły na polskie konto, niby „polskie obozy zagłady" w czasach hitlerowskich, bo odbywały się na ziemiach Rzeczypospolitej. Syjonistyczny odłam świata żydowskiego nadawał tym wszystkim pożałowania godnym wydarzeniom jak najszerszy rozgłos, bo wspierały tezę o nieuniknionej konieczności emigracji do Palestyny. Wyrobiona przez wieki cierpień żydowska nadwrażliwość i uczulenie na wszelkie objawy niechęci też sprzyjały nie tylko rozgłosowi, ale i wyolbrzymianiu. Jak zresztą miałoby się obyć bez gwałtów i mordów w tym tyglu rozbudzonych nacjonalizmów, w którym co kilka miesięcy to w jedną, to w drugą stronę przewalały się tratujące wszystko i wszystkich fronty? W tej środkowoeuropejskiej wojnie wszystkich ze wszystkimi, w tym krwawym zamęcie, z którego wyłaniały się nowe, narodowe państwa, Żydzi – i słusznie – nie widzieli dla siebie szans, nie byli za Polską, Ukrainą czy Rosją, ale za świętym spokojem. Zachód z kolei – z przerażeniem słuchający wieści o okropieństwach na wschodzie kontynentu – zapominał o diametralnej różnicy między znaną mu z Francji, Anglii czy Niemiec sytuacją stosunkowo nielicznych i dobrze zasymilowanych Żydów, którym od dawna przyznano pełnię praw obywatelskich i którzy od dawna utożsamiali się z obywatelami państw swego zamieszkania, a stanem rzeczy na rozległych terenach dawnej Rzeczypospolitej, gdzie wielkie masy Żydów – nieznających języka, niepoczuwających się do jakiejkolwiek przynależności państwowej, żyjących poza obrębem chrześcijańskiej społeczności, odepchniętych przez carat i pozbawionych praw obywatelskich – były wydziedziczonym aszkenazyjskim narodem pozbawionym ziemi, trapionym prześladowaniami, przepędzanym z miejsca na miejsce. Po latach to lekkomyślne przeniesienie na obcy teren uformowanych u siebie ocen pozwoli Zachodowi dziwić się, czemuż to hitlerowcy tak łatwo wymordowali na polskiej ziemi tak wielu Żydów? Krótka pamięć będzie niezawodnym sojusznikiem tych wciąż się odradzających stereotypów: narzekając w powersalskiej Europie na jakoby wrodzony Polakom antysemityzm, nie będzie się pamiętać Niemcom ich Ligi Antysemickiej z końca XIX wieku, pogromów na Pomorzu i w Brandenburgii – wymagałoby to przecież rzetelnej analizy dziejów Prus, gdzie niemieckie poszanowanie prawa dziesięciolecie za dziesięcioleciem cofało się pod presją zaborczego nacjonalizmu. Nastrojom tym ulegają nie tylko tacy ludzie jak David Lloyd George, jeden z wersalskich mocarzy, zawsze nam nieprzychylny, obawiający się zbytniego zachwiania potęgi Niemiec, ale także gorący sympatycy powstańczej Polski, jak duński pisarz Georg Brandes – a będzie tu o nim jeszcze mowa – wzywający teraz do nie nadawania nam lub przynajmniej ograniczenia niepodległości w trosce o los Żydów.


Wewnątrz zaś nowo powstałej Drugiej Rzeczypospolitej pleni się histeria „żydokomuny". Komunizm dawał inną niż syjonizm odpowiedź na ten sam bolesny dylemat gnębionego narodu bez ziemi i państwa, skazanego albo na wykorzenienie, albo na biedną i nudną codzienność getta. Syjoniści proponowali radykalną odpowiedź przez emigrację i ponowne opanowanie Ziemi Obiecanej, komuniści równie radykalną – przez rewolucyjne zburzenie niesprawiedliwego świata. Sami wyobcowani wśród nieżyczliwego chłodu chrześcijańskiego otoczenia, znajdowali Żydzi w ogniu światowej rewolucji dawno oczekiwane ciepło nowej wspólnoty, połączonej nie więzami rasy bądź ciasnego nacjonalizmu, lecz wszechogarniającej idei. Ich mesjańska i gnostycka duchowość w sam raz pasowała do mesjańskiej i gnostyckiej koncepcji komunizmu, jako Marksowskiego królestwa wolności rodzącego się na tym padole z męki i walki Mesjasza – proletariatu. Przecież wszyscy wyznawcy religii mojżeszowej w jej najróżniejszych odłamach czekają na przyjście wyzwalającego ich z niewoli Mesjasza, chasydzi zaś wierzą nawet, że Mesjasz istnieje w każdym pokoleniu wśród żyjących w ukryciu trzydziestu sześciu sprawiedliwych, tylko nie ujawnia się, bo świat nie jest jeszcze Jego godzien. Oni to najłatwiej stawali się „internacjonalistami", dyspozycyjnymi wobec centrali ruchu, z niechęcią traktującymi „burżuazyjno-nacjonalistyczne" zamiary niepodległościowe środkowoeuropejskich narodów. Polacy zbyt gorąco wyznawali tę – nierozerwalnie związaną z Duchem Rzeczypospolitej – nadzieję, by w większej liczbie wiązać się z komunizmem; jeśli wybierali czerwony sztandar, to lgnęli raczej do niepodległościowej PPS, a i tak niezbyt liczne komórki komunistyczne nad Wisłą owładnięte były krnąbrnym niepodległościowym duchem, za co potem okrutnie zemściła się na Komunistycznej Partii Polski moskiewska centrala urzędowego internacjonalizmu. Dotyczyło to zarówno żydowskiej, mocno już zasymilowanej burżuazji – z której wywodzili się twórcy doktryny, Karol Marks i Fryderyk Engels, albo też odgrywająca wielką rolę w Polsce i Niemczech Róża Luksemburg (nawiasem mówiąc, przewidująco krytykowała biurokratyczno-totalitarne ciągoty komunizmu) – jak żydowskiej biedoty gettowej, masowo ruszającej za komunistyczną złudą, jak choćby znakomity pisarz Izaak Babel, z drugiej strony – bo z siodła i taczanki konarmii Siemiona Budionnego – upamiętniający dramat wojny polsko-bolszewickiej. Nie minęło wiele lat, a urzędowy komunizm, sztywny już niczym rytuał synagogi, zdradził ich bez litości, gotując – od okrutnych represji lat trzydziestych – oskarżenia o „kosmopolityzm" i „knowania z wrogiem". Potem, powojenne procesy komunistycznych przywódców w podbitych krajach środkowoeuropejskich, jak Laszló Rajka na Węgrzech i Rudolfa Slansky'ego w Czechosłowacji, pokazały, że dla bezpieki – choć w jej szeregach nie brakowało Żydów – istnieje ścisły związek między żydowskim pochodzeniem a oskarżeniem o „zdradę". W 1952 roku wygubiono w ZSRR najwybitniejszych żydowskich lekarzy, co miało być wstępem do szykowanej przez Stalina rozprawy z „kosmopolitami", szczęśliwie nie dokończonej z powodu śmierci „wodza proletariatu". Wątek „kosmopolitów" i „syjonistów”, jako podstępnych wrogów czerwonej rewolucji podjęli jego następcy – doceniając „zdrowego ducha" wielkorosyjskiego nacjonalizmu, pragmatycznie pojmując, że we wszystkich kłopotliwych politycznie sytuacjach przyda im się aleksandryjski upiór „ukazów majowych" i towarzyszących im pogromów. Tak komunizm zdradził i opluł swoich najbardziej płomiennych głosicieli.


Miało to jednak dopiero nadejść z tą nieskwapliwą, lecz bezlitosną i krwawą ironią historii. Tymczasem dla patriotycznie nastawionych Polaków było oczywiste, że wielu znanych im osobiście Żydów – czy to zasymilowanych, czy z najbliższego getta – zwróciło się ku internacjonalistycznemu komunizmowi, że Żydzi byli wśród członków usiłującego zainstalować się w 1920 roku w Białymstoku marionetkowego rządu „Republiki Polskiej", że byli politycznymi komisarzami prowadzącymi do ataku armie Tuchaczewskiego i Budionnego. Przecież wśród mas zrewoltowanego w 1917 roku żołnierstwa było mnóstwo Żydów, bo wprawdzie carat nie przyznawał im praw obywatelskich, wysiedlał i organizował pogromy, ale rekruta brał bezlitośnie; teraz ci inteligentniejsi od swego słowiańskiego otoczenia i rozpaleni mesjańską wiarą internacjonaliści tworzyli polityczną awangardę rewolucji. Widział to i czuł każdy Polak – od zmobilizowanego na radzymiński front wieśniaka, po arystokratę i fabrykanta. Dlatego polski antykomunizm od początku nierozerwalnie sprzęgł się nie tylko z patriotyzmem, z wiarą katolicką spod znaku bohaterskiego księdza Skorupki błogosławiącego kontratakujących pod Radzyminem żołnierzy – ale także z antysemityzmem. Żydokomuna, rozumiana jako zagrożenie państwa i polskości, była hasłem oczywistym zarówno dla nacjonalisty spod znaku Narodowej Demokracji, jak i dla krzywdzonego przez rządzącą w Polsce sanację chłopa czy robotnika, wyzyskiwanego też przez żydowskiego kamienicznika, fabrykanta i niewiele zasobniejszego od polskiej biedoty starozakonnego sklepikarza; tu szczególnie – i to bardzo gorzko – sprawdziła się Beblowska definicja antysemityzmu jako socjalizmu idiotów.


Ten specyficznie polski splot antykomunizmu i antysemityzmu z klerykalną nacjonalistyczną przyprawą eksploatowała potem do woli komunistyczna propaganda, wskazując bądź to niezdolność Polaków do demokracji i bytu państwowego, bądź zaskorupiałe wstecznictwo każdej formy antykomunizmu; z pewnym nawet sukcesem na Zachodzie, nie mającym żadnych doświadczeń ani z walką o niepodległość, ani z caratem „eksportującym" swój żydowski problem do Rzeczypospolitej, ani z rzeczywistością obcojęzycznego, obcokulturowego getta, na równi z chrześcijańskim otoczeniem walczącego codziennie o byt w przeludnionym, słabo rozwiniętym kraju.


Niemniej, liczne grupy polskich Żydów – zwłaszcza zasymilowanych bądź stawiających na podobną do zachodniej asymilację – z uznaniem powitały świtającą Polsce niepodległość, a nawet wielu spośród nich wstąpiło do Legionów lub do formującej się armii niepodległego państwa i starło się w walce ze swymi skupionymi pod czerwonym sztandarem rodakami. Wtedy właśnie – w chwili najstraszniejszego zagrożenia państwa przez armię Tuchaczewskiego, pod presją kampanii nacjonalistów o zagrażającej od wewnątrz „żydokomunie", a jednocześnie wobec objawów łamania się dyscypliny wielu oddziałów – starozakonni oficerowie Piłsudskiego zostali wycofani z frontu i internowani. Choć podyktowany troską o spoistość i dyscyplinę armii, był to jednak fatalny błąd, bardziej obciążający hipotekę stosunków polsko-żydowskich niż niejeden pogrom, bo odpychający od państwa polskiego tę najświatlejszą część polskiego Żydostwa, która wywodziła się z tradycji Ezofowiczów, Berka Joselewicza, rabina Meiselsa, współpracy Kraszewskiego i Kronenberga w „Gazecie Codziennej", stawiała na budowę poczucia obywatelskiego wśród swoich rodaków, na asymilację w Polsce, na wyjście z getta bez utraty żydowskiej wiary i kultury.


Tak to właśnie – już u zarania polskiej niepodległości – na pełne zadrażnień i uprzedzeń stosunki polsko-żydowskie padły nowe, źle wróżące na przyszłość, cienie. Czy mogło być inaczej? W 1926 roku – na mocy decyzji Piłsudskiego, działającego wbrew oporowi endecji – 600 tys. żydowskich uciekinierów z „komunistycznego raju" otrzymuje obywatelstwo polskie. Ale już wkrótce ta mądra i wielkoduszna decyzja, nawiązująca do najlepszych tradycji Rzeczypospolitej, zostaje przesłonięta przez coraz bardziej niepocieszającą praktykę zaostrzającego się konfliktu i wzbierającego antysemityzmu. Dziś mało kto już o niej pamięta, zarówno spośród Polaków, jak i Żydów.


Żydowska ludność Drugiej Rzeczypospolitej – choć obejmująca tylko część aszkenazyjczyków zamieszkujących uformowany na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów Nowy Izrael – rosła bardzo szybko, szybciej niż ludność innych nacji, podobnie zresztą jak w XIX stuleciu. W 1931 roku liczyła już 2,7 mln, tuż przed wybuchem wojny w 1939 roku – 3,35 mln, utrzymując się na poziomie 10% mieszkańców państwa tylko dzięki intensywnej emigracji do Palestyny i do Stanów Zjednoczonych. W sumie z Drugiej Rzeczypospolitej wyjechało 400 tys. Żydów, a wyjechałoby więcej, gdyby nie ograniczenia wizowe utrudniające dostęp do tych miejsc osiedlenia. Żydzi stanowili średnio 30% mieszkańców miast (w Warszawie i Wilnie prawie 40%, ale w Pińsku i podobnie położonych miasteczkach na wschodzie – 90%!), posiadali 33% zakładów przemysłowych, 40% rzemieślniczych, 63% małych sklepików; połowa adwokatów i lekarzy była Żydami. W jeszcze większym stopniu niż w XIX stuleciu – mimo odpływu części ludności żydowskiej do ZSRR i za ocean – przeciętny Polak stykał się w swej codzienności z Żydem, krzyżowały się ich interesy, stawały naprzeciw siebie w codziennej walce o byt przy nieobniżonej od tamtego stulecia barierze wzajemnej obcości.


Polski antysemityzm był więc dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, był to wyrozumowany i ideologiczny antysemityzm polskiego nacjonalizmu, oparty na tym samym co hitleryzm przekonaniu o immanentnej obcości Żydostwa i chrześcijańskiej kultury europejskiej, przyjmujący za pewnik niezdolność Żydów do asymilacji, ich rolę jako „czynnika rozkładowego" europejskiej kultury. Czołowy ideolog Narodowej Demokracji, Roman Dmowski, jeszcze w 1914 roku, w Upadku myśli konserwatywnej w Polsce pisał: Żyd [...] ze wstrętem traktuje całą przeszłość ludów europejskich, żywi nienawiść do ich religii, na wszelką zaś wyrosłą z tych społeczeństw hierarchię patrzy jak na uzurpatorkę stanowiska należącego się «ludowi wybranemu». Instynktownie wprost dąży on do zniszczenia w swym otoczeniu europejskiej czci dla tradycji, przywiązania do religii, uznania dla jakiejkolwiek hierarchii; lży, wydrwiwa, ośmiesza to wszystko, co dla każdego uczciwego konserwatysty musi być święte. Ale nie prowadził ten antysemityzm do hitlerowskich konsekwencji; nigdy, nawet w swych bardziej radykalnych postaciach (Obóz Wielkiej Polski, Obóz Narodowo-Radykalny) nie nawoływał do fizycznej zagłady, choć wydał z siebie grupki aktywnych bojówkarzy. Jego programem było ograniczenie praw obywatelskich Żydów, wypieranie ich z handlu, przemysłu, kultury i urzędów, odcięcie im dostępu do wykształcenia, nakłonienie do emigracji; jak carska Rosja „eksportowała" stopniowo Żydów do Rzeczypospolitej, tak teraz, przez zniechęcanie do życia w Polsce, usiłowano ich „wyeksportować" dalej. Ten nie przynoszący nam chluby program w złagodzonej wersji przejęła po śmierci Piłsudskiego rządząca sanacja (od początku zresztą ustępowała pod presją nacjonalistów), a Obóz Zjednoczenia Narodowego – protoplasta powojennego Frontu Jedności Narodu, a potem Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego – nie przewidywał w swych szeregach miejsca dla Żydów. Tak duch „ukazów majowych" Aleksandra III powracał w myślach i dziełach następnego pokolenia jego najzaciętszych wrogów; trudno o bardziej karykaturalny triumf zza grobu tego równie antypolskiego jak antyżydowskiego zaborcy.


Po drugie, istniał spontaniczny i nie mający nic wspólnego z jakąkolwiek ideologią „antysemityzm plebejski" prostych, biednych i nieraz krzywdzonych przez to polskie państwo Polaków, ścierających się z jeszcze bardziej pokrzywdzonymi Żydami w codziennej walce o byt, w borykaniu się z bezrobociem i kryzysem ekonomicznym: ten socjalizm idiotów – oferujący prostacką odpowiedź na straszne pytanie o przyczynę upośledzenia społecznego i zmarnowanego życia. Ciemny, parszywy i okrutny antysemityzm biedaków, choć na pewno bardziej – z dwojga złego – godny usprawiedliwienia niż tamta zimna, wyrozumowana nienawiść „warstw oświeconych". Oba spotykały się w hasłach: Kupuj wyłącznie u chrześcijanina! albo Żydzi na Madagaskar! Tylko gdy już dochodziło do antyżydowskich tumultów, to wybijali szyby w sklepikach starozakonnych nie tamci subtelni ideologowie antysemityzmu i żydokomuny, lecz równie jak żydowskie ofiary stumanieni i oszukani plebejusze.


Sprzyjał temu Kościół, choć zdecydowanie potępiał fizyczne gwałty antyżydowskie. Prymas Polski August kardynał Hlond pisał w swym liście pasterskim z 1936 roku: [...] jest faktem, że Żydzi mają fatalny wpływ na moralność, a ich wydawcy rozpowszechniają pornograficzną literaturę, jest prawdą, że Żydzi popełniają oszustwa, praktykują lichwę i uprawiają handel żywym towarem, jest prawdą, że w szkołach wpływ młodzieży żydowskiej na młodzież katolicką jest generalnie zły, tak z religijnego, jak i z etycznego punktu widzenia. Bądźmy jednak sprawiedliwi. Nie wszyscy Żydzi są tacy. [...] Pożądanym jest handlować w obrębie własnego narodu i unikać żydowskich sklepów i handlarzy, ale nie wolno demolować żydowskich firm, niszczyć ich towarów, wybijać okien i atakować domów. Należy odgrodzić się od szkodliwych moralnie wpływów żydostwa, odgrodzić się od jego antychrześcijańskiej kultury, a przede wszystkim, zbojkotować żydowską prasę i demoralizujące żydowskie publikacje. Franciszkanin, ksiądz Rajmund Kolbe – który pod zakonnym imieniem ojca Maksymiliana z niezwykłą energią i poświęceniem rozwinął Niepokalanów pod Warszawą do miary największego w ówczesnym katolickim świecie ośrodka klasztornego, utworzył tam promieniujące szeroko centrum wydawnicze, był współredaktorem pism przeznaczonych dla najszerszego kręgu odbiorców, takich jak „Mały Dziennik" czy „Rycerz Niepokalanej", działaczem społecznym i oświatowym, autorem wielu publikacji – propagował właśnie klerykalno-antysemicki model katolicyzmu, z fatalnymi skutkami zarówno dla współżycia obu narodów, jak i dla obrazu Polski w świecie. Ten sam kapłan, którego trudno nie nazwać antysemitą, trafił podczas okupacji do Oświęcimia właśnie za pomoc ukrywającym się Żydom; solidarność z zagrożonym bliźnim była dla niego ważniejsza od uprzedzeń rasowych. Mało tego, w obozie oddał dobrowolnie swe życie w zamian za uratowanie od śmierci Polaka, ojca licznej rodziny. Trudno o trafniejszy i bardziej tragiczny symbol losu polskiego niż biografia ogłoszonego potem świętym Maksymiliana Kolbe. Ale czy jego oświęcimska ofiara zmazuje winę polskiego Kościoła, jaką było tolerowanie rasowej nienawiści? Nie mnie sądzić... W 1991 roku, w 25. rocznicę opublikowania przez historyczny Sobór Watykański II deklaracji Nostra aetate, odrzucającej nareszcie obwinianie Żydów za śmierć Chrystusa, Episkopat polski ogłosił list pasterski nazywający Żydów braćmi w wierze, potępiający antysemityzm i wszelkie uprzedzenia rasowe, przypominający wiernym, że Chrystus „z ciała" był Żydem. Ale zabrakło w tym liście wyraźnego stwierdzenia, że antysemityzm jest grzechem, z którego katolik powinien się spowiadać. Może dlatego dziś możliwy jest antysemityzm na antenie radia prowadzonego przez ojców redemptorystów, a sławny jako kapelan „Solidarności" w jej najtrudniejszym okresie, ksiądz Henryk Jankowski z Gdańska naruszył swoje dobre imię paroma podobnymi wybrykami. Szkoda...


Tak jak faktem nie do wymazania z historii był polski antysemityzm, tak faktem było jego lustrzane odbicie – żydowski antypolonizm. Nie inaczej układają się stosunki jakichkolwiek dwóch odmiennych kulturowo narodów mieszkających we wspólnym domu państwowym, na tej samej ziemi: akcja rodzi reakcję, nacjonalizm rozbudza podobne żądze u wroga, przeciw któremu jest skierowany. Rzadko tylko udaje się ułożyć te stosunki na zasadach federacyjnych, jak Polaków z Litwinami czy mieszanki narodowościowej szwajcarskich kantonów; zwykle jest to albo rzeczywistość stopniowego wynaradawiania, albo burzliwych starć, jak na pograniczu polsko-ukraińskim w Galicji, między Syngalezami a Tamilami na Cejlonie, mniejszości chińskiej z jej otoczeniem w różnych krajach Azji Południowo-Wschodniej. Choć Rzeczpospolita szlachecka była dla nich najlepszym w niegościnnej Europie azylem, Żydzi nigdy nie czuli się jej obywatelami, bo ani sami nie zamierzali nimi być, ani też przez swe polsko-litewsko-ruskie otoczenie do tej roli nie zostali nigdy zaproszeni. Ci zaś, którzy łączyli z niepodległością Polski jakieś nadzieje, otrzymali dotkliwą lekcję w krytycznych dniach wojny 1920 roku. Nic dziwnego, że traktowali polskie państwo jako obce, wymigiwali się od służby wojskowej (ciekawe, jak zbiega się to z postulatem ówczesnej prawicy nacjonalistycznej pozbawienia Żydów dostępu do wojska w zamian za podatek?), starali się nadać międzynarodowy rozgłos każdemu przejawowi dyskryminacji. Rozwój polskiej przedsiębiorczości, pobudzony zrzuceniem jarzma zaborców, uderzał przecież w przedsiębiorców żydowskich. Prawowierni, niezasymilowani Żydzi nie potrafili się dostosować do konieczności pracy w sobotę, dlatego w instytucjach nieżydowskich znikomy był odsetek starozakonnych pracowników, co z kolei strona żydowska postrzegała jako objaw antysemityzmu. Polacy starali się ograniczyć wysoki odsetek studentów żydowskich do poziomu wynikającego z ich dziesięcioprocentowego udziału w społeczeństwie, obawiając się stopniowej utraty własnej warstwy inteligenckiej na rzecz żydowskiej. Żydom – mającym w swej masie szczególne predyspozycje do działalności intelektualnej – wydawało się to (i słusznie) niesprawiedliwością, tym bardziej, że lepiej niż ich otoczenie przykładali się do nauki: już w wiek XIX większość polskich Żydów weszła z umiejętnością czytania i pisania, podczas gdy 80% Polaków było podówczas analfabetami.


Tworzyło się zamknięte, samonapędzające koło wzajemnych pretensji i urazów. Sprzyjały temu, utrwalone przez wieki rozproszenia i gettowej izolacji, cechy aszkenazyjskiej kultury żydowskiej, zamkniętej, skupionej na sobie samej i cierpieniach własnego narodu; żydowskiej historiografii – apologetycznej i martyrologicznej jednocześnie; dumnej świadomości „narodu wybranego", będącej oczywistą odpowiedzią starej cywilizacji na niechęć i prześladowania młodych barbarzyńców. Wykorzystywała to wszystko w interesie swojej idei emigracyjnej propaganda syjonistycznych organizacji żydowskich i ona przede wszystkim utrwaliła na świecie mit o szczególnym antysemityzmie Polaków, o tym, że Żydom trudno było wytrzymać w tej niewydarzonej Drugiej Rzeczypospolitej. Jak napisał wspomniany tu żydowski pisarz-noblista Isaac Bashevis Singer: Żyd to taki człowiek, który nawet na bezludnej wyspie znajdzie antysemitę.


Trudno dzisiaj dochodzić do prawdy o owych czasach, na wszystko bowiem, co dziś mówimy o losie starozakonnych obywateli Polski w międzywojniu, pada straszny cień Holocaustu. Łatwo być mądrym po szkodzie. Były przecież w tamtej Polsce grupy Żydów zasymilowanych i nadal dążących do asymilacji na wzór zachodni, były ugrupowania – i socjalistyczne, i zachowawcze – które widziały przyszłość nie w Palestynie, lecz tu, na ziemi zamieszkiwanej od kilku długich stuleci. Jest wielkim i strasznym paradoksem, że po wojnie i zagładzie z dorobku Nowego Izraela ocalał fizycznie tylko syjonizm, bo zdążył wyemigrować, i komunizm, bo uciekł do ZSRR. Reszta została starta z powierzchni ziemi i nie może już świadczyć o swej prawdzie własnymi ustami. Polski antysemityzm był i podłością, i ciemnotą, nieraz posuwał się do czynów przestępczych i haniebnych, ale nigdy do zbrodni. Już dawno Hitler opublikował w Mein Kampf swój projekt rozprawienia się ze wszystkim co żydowskie, już od 1935 roku obowiązywały w Rzeszy niesławnej pamięci ustawy norymberskie, a nawet skrajnym polskim antysemitom nie przyszłoby do głowy wzywanie do rzezi czy przymusowego zamykania w gettach. Żydzi nie byli poddawani brutalnym pacyfikacjom jak Ukraińcy i nie oni okazali się najbardziej poszkodowaną w Drugiej Rzeczypospolitej mniejszością narodową; twierdzić coś przeciwnego, to znaczy ignorować fakty. Sir Horace Rumbold, ambasador brytyjski w Polsce, pisał: Bardzo mały mają Żydzi pożytek z tego, że obiektem krytyki i zemsty postanowiono uczynić jedyny kraj, w którym cierpieli oni chyba w najmniejszym stopniu. Nie trzeba zresztą już długo było czekać na nadejście czasów, wobec których przedwrześniowa Polska będzie się wydawać żydowskim rajem.


W kwestii zagłady Żydów w Polsce toczy się jeden z najbardziej małodusznych sporów naszych czasów. Dlaczego akurat w Polsce i czemu Polacy uratowali tak niewielu? Dlaczego Żydzi tak bezwolnie szli na śmierć i dlaczego tuż za murem płonącego getta kręciła się wesoło polska karuzela opisana później w słynnym wierszu Miłosza Campo di Fiori Skąd wśród kulturalnych, praworządnych Niemców wziął się diabeł zimnego morderstwa i kiedy się przebudził? No i wreszcie, czemu wszyscy wyszli z tego porażeni, bardziej zagniewani na świadków i współofiary niż na kata?


Wobec przeprowadzonej z premedytacją zagłady narodu wszyscy stoją bezradni, wypominając sobie co najwyżej małe, powszednie grzeszki. Nie działają tu zwykłe reguły indywidualnej i zbiorowej psychologii; z tak wstrząsająco i nagle objawioną potęgą Apokalipsy ludzkość nie miała do czynienia w swej dotychczasowej historii.


Powiada i pisze się w Polsce o 6 mln ofiar hitleryzmu poległych na wojnie, wymordowanych w obozach, więzieniach, pacyfikacjach, rozstrzeliwaniach zakładników, zmarłych z głodu bądź wygubionych przez inne formy wojennego terroru. Daje to dzisiejszej, zamieszkanej już tylko przez Polaków, Polsce pełne prawo do pierwszego miejsca na liście państw poszkodowanych w tej najstraszniejszych z wojen. Przecież co szósty Polak oddał życie. To ostatnie zdanie jest jednak małodusznym kłamstwem, obrażającym przede wszystkim pamięć pomordowanych Żydów polskich. Oni bowiem stanowią połowę tych 6 mln, z pozostałych zaś 3 – które też w jakimś już niewielkim procencie były także litewskie, białoruskie i ukraińskie – w przybliżeniu milion obciąża okupanta sowieckiego, co aż do upadku PRL było przemilczane. Te 3 mln pomordowanych to 90% żyjącego w Drugiej Rzeczypospolitej narodu żydowskiego. Dodając liczebność Polaków będących ofiarami obu okupantów, otrzymamy nieco ponad 8% strat ludnościowych mojego narodu. Jest to o wiele więcej niż w najokrutniejszych dotąd wojnach, ale nie da się w jakikolwiek sposób porównać ze stratami żydowskimi. I Żydzi, i Polacy są godnymi pożałowania ofiarami tej wojny, a w niej przede wszystkim hitleryzmu. Status Polaka i Żyda był jednak całkowicie odmienny, tak jak odmienne i odizolowane od siebie było życie obu tych narodów na wspólnej ziemi przed wojną. Nie każdy stracony był Żydem, ale każdy Żyd miał być stracony – jak zwięźle to ujął jeden ze świadków. Nie mamy więc prawa przywłaszczać sobie Holocaustu, zapisywać w polskie rejestry te miliony – niezdolnych dziś do obrony i przemówienia własnym głosem – dusz, którym przed wojną odmawialiśmy równych ze sobą praw. Przez wiele, wiele dziesięcioleci – choć prawda, że Żydzi nam w tym nie pomagali – nie umieliśmy znaleźć sposobu współżycia ze swymi starozakonnymi współobywatelami, usiłowaliśmy ich wypchnąć z polskiego państwa, więc teraz nie mamy moralnego prawa, by powiększać o nich liczbę polskich ofiar. Holocaust był sprawą żydowską i dzisiejszym Polakom nie pozostaje nic innego niż zaduma nad zbłądzeniem ojców i szacunek dla prochów obcego narodu użyźniających dziś polską ziemię i prostujących – oby! – polskie poplątane ścieżki. Mówmy więc uczciwie, że byli to Żydzi i że wraz z nimi wymordowano w naszym domu bez mała kolejne trzy miliony Żydów zwiezionych tu z całej Europy, nie tylko w obozowych krematoriach i komorach gazowych, ale także w transportach, gettach, doraźnych egzekucjach i pomniejszych obozach przymusowej pracy.


Kain, kiedy zabił Abla, napełniony był wstydem i przerażeniem, starał się ukryć swą zbrodnię przed Bogiem i ludźmi. Tutaj – po raz pierwszy w dziejach – zorganizowane państwo zapowiedziało, postanowiło i zrealizowało wymordowanie narodu łącznie ze starcami, kobietami i dziećmi, wykonując to wszelkimi dostępnymi środkami państwowymi. Przywódca tego państwa, na długo przedtem nim doszedł do władzy, bez wstydu przedstawił ten zamysł w swym programowym dziele i mimo to (a może właśnie dlatego?) otrzymał władzę w wyniku demokratycznych wyborów. Przywódca ten i jego współrządząca grupa – niejako na próbę – podjęła wcześniej masową akcję wytępienia kalekich i psychicznie chorych Niemców, przekonując każdego, kto miałby jeszcze jakieś wątpliwości, że hitleryzm, zarówno jako ideologia, jak i jako antysemicka Apokalipsa, nie ma nic wspólnego z chrześcijańską świadomością Europy, jest jej zaprzeczeniem. Ta pierwsza zbrodnicza akcja została powstrzymana, a przynajmniej spowolniona na skutek zdecydowanego sprzeciwu znacznej części samych Niemców, zwłaszcza katolików. Ale na opór wobec uwikłania narodu niemieckiego w jeszcze straszniejszą zbrodnię wytępienia Żydów nie starczyło już woli i siły.


Z tego właśnie sami Niemcy muszą się przed sobą rzetelnie wyspowiadać, a świat nie powinien zapominać o tym, jak łatwo było garstce arcyzbrodniarzy obezwładnić moralnie tak wielki i tak mocno ukorzeniony w europejskiej kulturze naród. Jeżeli zaś ktokolwiek usiłuje uciszyć swoje lub cudze sumienie przypominaniem bierności ofiar, albo współwiny innych ofiar pomniejszych, popełnia szalbierstwo moralne tyle warte, ile uległość Niemców w 1933 roku i później wobec haniebnej demagogii Hitlera. Podobnie, jak nie pomniejsza niemieckiej winy wspomnienie stalinowskiego Gułagu, rzezi hugenotów, Sipajów, Ormian, okrucieństwa czekistów – nigdy nie oznaczały one chłodnej, biurokratycznej likwidacji narodu.


Nie są bez winy także zachodni alianci, poczynając od wstrzymania emigracji do Palestyny w 1939 roku, kiedy właśnie byłaby najbardziej zbawcza, albo od udzielonej Hitlerowi w Monachium akceptacji na rozprawienie się z Żydami czechosłowackimi. Początkowo hitlerowcy liczyli się jeszcze trochę z opinią światową, tym bardziej że Stany Zjednoczone – największe wówczas skupisko żydowskie w świecie – były państwem neutralnym. Niemniej od początku oznaczano Żydów opaskami z gwiazdą Dawida, odbierano im wszelki majątek nieruchomy i przymusowo lokowano w gettach, gdzie stłoczenie, głód i choroby zbierały żniwo śmierci. W marcu 1941 roku Żydzi – pozbawieni już od 1935 roku na mocy „ustaw norymberskich" wszelkich praw obywatelskich – zostali wraz z Cyganami wyjęci spod prawa i odtąd za zabicie Żyda nie groziła Niemcowi jakakolwiek kara. W tym samym czasie getta zostały zamknięte. Budowano też bez przerwy obozy, łącznie z tymi, które potem zyskają najbardziej ponurą sławę głównych ośrodków zagłady; krematoria i komory gazowe były gotowe, nim przystąpiono do ostatecznego rozwiązania. W październiku 1941 roku gubernator Hans Frank nakazał karanie śmiercią zarówno Żydów wychodzących bez pozwolenia z getta, jak i Polaków (wraz z rodzinami!) udzielających im pomocy. W połowie 1941 roku śmiertelność w warszawskim getcie, gdzie stłoczono 600 tys. Żydów, sięgnęła 20% w przeliczeniu rocznym. O tym wszystkim zarówno rząd brytyjski, jak i władze neutralnej jeszcze Ameryki wiedziały z depesz radiowych polskiego podziemia, nie uważały ich jednak za wiarygodne. Na początku 1942 roku – być może na skutek zbyt powolnego jednak wymierania Żydów w gettach, przejścia pod niemieckie panowanie rzesz żydowskich chroniących się dotąd na okupowanych przez ZSRR terenach dawnej Rzeczypospolitej, a może także wskutek utraty obaw przed nieinterweniującą na rzecz Żydów, uwikłaną od grudnia 1941 roku w wojnę, Ameryką – postawiono na realizację ostatecznego rozwiązania. W lipcu 1942 roku zaczęła się likwidacja największego getta – w Warszawie. W listopadzie 1942 roku specjalny emisariusz Delegatury Rządu – Jan Kozielewski (znany pod swoim konspiracyjnym pseudonimem Jan Karski), któremu w przebraniu strażnika estońskiego udało się przedtem wejść do obozu zagłady – przedarł się na Zachód i przedstawił niezbite dowody rozpoczętej przez hitlerowców ostatecznej likwidacji narodu żydowskiego. Dowody te zostały zlekceważone. Jak relacjonował Karski, mieszkający w okresie pisania tej książki w Stanach Zjednoczonych, ówczesny minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii Anthony Eden w rozmowie z emisariuszem oświadczył mu, że przywiezione informacje są już znane, nie dopuścił do spotkania z premierem Winstonem Churchillem, a w przygotowanym dla Churchilla memoriale pominął informacje o zagładzie Żydów. Relacje Karskiego nie wywarły również wrażenia na innych osobistościach brytyjskich i amerykańskich, między innymi na prezydencie USA Roosevelcie – obiecał on tylko ukaranie hitlerowskich zbrodniarzy po zwycięstwie, odmawiając kategorycznie ostrzeżenia Niemców już w tej chwili. Nie udało się dla polskich, lub zwożonych teraz masowo do Polski, Żydów uzyskać pomocy w uzyskaniu paszportów państw neutralnych oraz kosztowności na przekupienie Niemców – byli oni bowiem gotowi za łapówką wypuszczać z Generalnej Guberni ofiary posiadające takie dokumenty, choć oczywiście w ten sposób dałoby się uratować nie więcej niż kilka, kilkanaście tysięcy osób. Nie uwierzył relacjom Karskiego nawet Żyd amerykański, bliski doradca prezydenta, sędzia Sądu Najwyższego w Stanach Zjednoczonych Felix Frankfurter. Na znak protestu popełnił samobójstwo żydowski członek rządu emigracyjnego Szmul Zygielbojm; otruł się gazem, chcąc umrzeć tak samo jak jego rodacy w Polsce, nie mógł bowiem skłonić działaczy żydowskich wolnego świata do wspólnej akcji. Kiedy jeszcze machina zagłady nie rozkręciła się na dobre i gdy jeszcze można było coś realnie zrobić dla ginących, Zachód uznał informacje Jana Karskiego za polską propagandę wojenną. Potem, gdy napłynęły następne dowody, było już za późno.


Więc niech dziś ludzie Zachodu nie uciszają swego sumienia powoływaniem się na polski antysemityzm i wyrażaniem wyjątkowo nieuczciwego zdziwienia, że Polacy uratowali tak niewielu Żydów. Wobec Holocaustu – tak jak przedtem wobec tylu spraw najszerzej europejskich, daleko przekraczających lokalny, polski wymiar – Polacy zostali znowu pozostawieni sami, bez jakiejkolwiek pomocy. Zachód powinien raczej pamiętać, że wywózki do obozów zagłady tych stosunkowo nielicznych i zasymilowanych Żydów, jakich hitlerowcom udało się odnaleźć i zidentyfikować w okupowanych krajach Zachodu, odbywały się przy chłodnej obojętności miejscowych społeczeństw. A przecież za udzielenie schronienia Żydowi nie karano tu natychmiastowym rozstrzelaniem całej rodziny. Francuzi, Belgowie, Holendrzy, Duńczycy czy Norwegowie byli tylko społeczeństwami okupowanymi, Polacy – społeczeństwem terroryzowanym. Pomiędzy statusem Francuza a statusem Polaka w hitlerowskiej Europie była taka odległość jak między statusem Polaka a statusem Żyda. Kto nie dostrzega diametralnej różnicy między sytuacją na okupowanym Wschodzie i Zachodzie Europy, popełnia taką samą podłość jak ci Polacy, którzy usiłują utożsamić z polskimi żydowskie ofiary obozów zagłady. I o jeszcze jednym warto, by Zachód pamiętał: najbardziej zbrodniczy w dziejach świata antysemicki nacjonalizm wylągł się nie na Wschodzie – zwykle obwinianym o wszelkie bezeceństwa – lecz w Niemczech, stanowiących integralną część europejskiego Zachodu.


Nie bez winy są także Polacy, co im samym – jako współofiarom – najtrudniej uznać. Jakże to, przecież byli przez hitlerowców traktowani jako następne po Żydach ofiary do gazu, przecież brutalnie „odpolaczono" wcielone do Rzeszy tereny Drugiej Rzeczypospolitej, a w 1943 roku rozpoczęto „na próbę" to samo na Zamojszczyźnie; przecież systematycznie likwidowano inteligencję i potencjalne grupy przywódcze, a całą resztę terroryzowano łapankami i egzekucjami zakładników? Przecież nawet nie zawsze sprzyjający Polakom Churchill powiedział: W poniedziałek Hitler strzela do Holendrów, we wtorek – do Norwegów, we środę stawia pod ścianą Francuzów lub Belgów, w czwartek muszą cierpieć Czesi. Ale zawsze codziennie strzela do Polaków. Wszystko to prawda i wszystko to wielokrotnie tu podnosiłem – na przekór odżywającym wciąż na Zachodzie mitom i łatwym usprawiedliwieniom.


Ale wina Polaków nie polega na tym, że za mało zrobili dla Żydów w czasach zagłady – mogli ich uratować najwyżej parę tysięcy więcej, wyroku skazującego naród nie mogli odwrócić. Wina Polaków polega na tym, że – poddani kilkuwiekowej próbie współżycia z Żydami – nie potrafili znaleźć sposobu na zgodne z nimi przebywanie, że tej próbie nie sprostał nawet chwalebny i zasłużony Duch Rzeczypospolitej, że na koniec szerokie rzesze Polaków uległy antysemityzmowi i próbowały wypchnąć uciążliwych współmieszkańców ze wspólnego domu. Jeśli dziś usiłujemy zapomnieć o tym niewygodnym dziedzictwie polskiego antysemityzmu, postępujemy nie mniej małodusznie niż współcześni Niemcy usiłujący wymazać ze swej świadomości i sumienia pamięć hitleryzmu. Ale tego, niezbędnego dla zrozumienia własnej historii i własnych zbłądzeń, poczucia winy nie wmówią nam krytycy z zewnątrz; okrutnie doświadczeni Polacy będą zajmować wobec nich postawę nieufną, a nawet wrogą. To oczywiste – tę winę musimy zrozumieć sami i sami się przed sobą z niej rozliczyć. Duch Rzeczypospolitej nigdy nie będzie wiarygodny wobec świata, jeśli pozostanie duchem antysemickim.


Proszę przyjąć jako fakt najzupełniej realny – pisał komendant główny ZWZ-AK do rządu polskiego w Londynie we wrześniu 1941 roku – że przygniatająca większość kraju jest nastrojona antysemicko. Nawet socjaliści nie są tu wyjątkiem. Różnice dotyczą tylko praktyki postępowania. Zalecających naśladowanie metod niemieckich prawie nie ma. Nawet tajne organizacje pozostające pod wpływem przedwojennych aktywistów Klubów Demokratycznych lub Polskiej Partii Socjalistycznej akceptują postulat emigracji jako rozwiązanie problemu żydowskiego, jest to dla wszystkich równie oczywiste, jak na przykład konieczność usunięcia z kraju Niemców. [...] Antysemityzm jest obecnie postawą szeroko rozpowszechnioną. W 1944 roku, kiedy przeważająca większość Żydów polskich została już zabita, emisariusz rządu londyńskiego Celt (Tadeusz Chciuk) po powrocie z kraju pisał w sprawozdaniu: Delegat Rządu prosił mnie, abym oświadczył, że według niego Rząd przesadza w miłości do Żydów. Delegat rozumie, że to są dla naszej polityki zagranicznej posunięcia konieczne, ale uważa, że trzeba w nich zachować umiar. Zarówno za rządów gen. Sikorskiego, jak i teraz, Rząd idzie w swym filosemityzmie za daleko, zwłaszcza że w kraju Żydzi są nielubiani.


Te dwa cytaty z oficjalnych dokumentów całkowicie oddają istotę sprawy. Dlatego właśnie Holocaust nie wywołał w Polsce takiego szoku jak na Zachodzie. Po pierwsze, przeżycie wojny i okupacji przez Polaków było o wiele bardziej drastyczne i byli oni o wiele mocniej zagrożeni, niż jest to w stanie zrozumieć Zachód. Po drugie, polski antysemityzm – choć miał z nim wspólne źródło – był tworem z innej planety niż ostateczne rozwiązanie, nie korespondował ze zbrodnią krematoriów. Ponieważ wśród Polaków – jako przeznaczonych do zniszczenia w dalszej kolejności – Niemcy nie potrzebowali Quislinga ani Petaina, polski antysemityzm wyszedł z wojny niesplamiony piętnem kolaboracji, w którą uwikłał się na Zachodzie bądź we współpracujących z Niemcami państwach środkowoeuropejskich. Tak więc świadomość jednocześnie antysemicka i antysowiecka przetrwała wojnę bez kompromitacji, a agresja ze Wschodu przydała jej aureoli niezłomności i bohaterstwa. Stereotypy Polaka-katolika i żydokomuny doznały w obu okupacjach dalszego wzmocnienia, a program polskiego antysemityzmu został ostatecznie zrealizowany w 1968 roku. Jest to jeden z tych strasznych paradoksów polskiego losu, który warto przemyśleć i zrozumieć.


Wśród Polaków ratujących Żydów z narażeniem własnego przecież życia najwięcej uznania powinno spotkać aktywnych polskich antysemitów, bo musieli przezwyciężyć nie tylko strach, ale własną świadomość; późniejszy święty Maksymilian nie jest jedynym antysemitą, który w godzinie próby opowie się za solidarnością, a przeciw uprzedzeniom i zapłaci za to cenę najstraszniejszą. W sierpniu 1942 roku znana pisarka Zofia Kossak pisze w imieniu podziemnej organizacji katolickiej, na której czele stała, ulotkę apelującą do serc i sumień wszystkich Polaków wierzących w Boga, także do tych, którzy zajmowali dotąd niechętne wobec Żydów stanowisko, o czynną postawę wobec zbrodni: Kto milczy w obliczu mordu – staje się wspólnikiem mordercy. Kto nie potępia, ten przyzwala – woła znakomita pisarka. Szkoda tylko, że zwykle przemilczana jest treść drugiej części tej ulotki, oddająca prawdziwy dramat polskich antysemitów: Zabieramy przeto głos my, katolicy-Polacy. Uczucia nasze względem Żydów nie uległy zmianie. Nie przestajemy uważać ich za politycznych, gospodarczych i ideowych wrogów Polski. Co więcej, zdajemy sobie sprawę z tego, iż nienawidzą nas oni więcej niż Niemców, że czynią nas odpowiedzialnymi za swoje nieszczęścia. [...]. Świadomość tych uczuć jednak nie zwalnia nas z obowiązku potępienia zbrodni. Ksiądz Marceli Godlewski, znany antysemita związany z Narodową Demokracją, jako proboszcz przyległej do getta parafii Wszystkich Świętych rozwinął szeroką akcję ratowania Żydów i był w niej szczególnie użyteczny i dla polskiego, i dla żydowskiego podziemia. Henryk Ryszewski, przed wojną autor antysemickich artykułów w prasie, przez dwa lata ukrywał jedenastu Żydów i musiał płacić haracz polskim szantażystom. Pomagał Żydom Jan Mosdorf, jeden z przywódców Obozu Narodowo-Radykalnego – organizacji młodych nacjonalistów wsławionej akcjami bojówek przeciw żydowskim sklepikom i antysemickimi burdami na uczelniach. Nawet późniejszy szef prokomunistycznego PRON-u, pisarz katolicki i przedwojenny antysemita Jan Dobraczyński, pomagał w ratowaniu dzieci żydowskich. Ukrywano Żydów w klasztorach, które przecież reprezentowały ten sam „umiarkowany antysemityzm”, co prymas Polski kardynał Hlond; zwłaszcza w słynnych z tego domach zakonnych sióstr franciszkanek udzielono pomocy kilkuset Żydom, a w prowadzonych przez siostry zakonne sierocińcach ukryto około pięciuset dzieci żydowskich.


Przykłady można mnożyć, rozszerzając je na całość polskiego społeczeństwa, nie tylko na jego – aktywnie antysemicką, ale tym więcej w tym aspekcie godną wspomnienia – część. Z inicjatywy między innymi tejże Zofii Kossak pod koniec 1942 roku powstała przy Delegaturze Rządu Rada Pomocy Żydom, działająca pod kryptonimem „Żegota", z Julianem Grobelnym z Polskiej Partii Socjalistycznej na czele. W samej tylko Warszawie udzieliła ona pomocy kilku tysiącom Żydów. W jej skład wchodził także, jako ówcześnie młody człowiek, dzisiejszy dwukrotny minister spraw zagranicznych Trzeciej Rzeczypospolitej – Władysław Bartoszewski. Armia Krajowa nawiązała współpracę z Żydowską Organizacją Bojową, dostarczając jej broni, potem zaś nieliczni, ocaleli z walk w getcie powstańcy żydowscy, którym udało się przedostać kanałami poza mur, znaleźli schronienie w polskich oddziałach partyzanckich. W sumie, w co ósmym polskim mieszkaniu choćby przez krótki czas ukrywano Żyda. Wielu Żydów uratował słynny wieloletni dyrektor warszawskiego ZOO, dr Jan Żabiński, ukrywając ich w klatkach dla zwierząt. Ale jednocześnie piekarz z Płońska Tadeusz Ostrowski został rozstrzelany tylko za ofiarowanie mąki Żydom, a mój przyjaciel, ksiądz Stanisław Musiał, jako dziecko we wsi Łososina Górna ledwie uratował się od egzekucji, na jaką skazano całą rodzinę za udzielenie pomocy Żydowi, który potem wpadł w ręce Niemców i wydał swych opiekunów. Anna Bikiewicz z Lubiszek na Wileńszczyźnie wytrzymała bicie i poniosła śmierć w płomieniach swego domu, lecz nie wydała Niemcom kryjówki piętnastu Żydów, których chroniła; sądzę, że jest bardziej godna świętości niż Maksymilian Kolbe.


Takie właśnie są poplątane polskie ścieżki, o których nie śniło się narodom lepiej potraktowanym przez historię. W izraelskim Instytucie Pamięci Narodowej Yad Vashem – gdzie na honorowej ścianie wyryto nazwiska wszystkich, którzy ratowali Żydów w czasach zagłady i otrzymali tytuły Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata – na 12,5 tys. Sprawiedliwych najwięcej, bo aż 4,5 tys., jest Polaków; nie powinien to być powód szczególnej dumy, bo to właśnie w Polsce, wśród Polaków, żyła większość skazanych ofiar. Inne narody w podobnej sytuacji zachowałyby się zapewne podobnie. Ale jednocześnie oburzać się na Claude'a Lanzmanna, autora słynnego filmu Shoah, za to, że nie pokazał nikogo ze Sprawiedliwych, znaczyłoby – mieć za złe Leonardowi da Vinci, że pokazał tylko słynny uśmiech Mony Lisy, a nie jej nogi. Głupkowaci, zadowoleni z siebie, nie czujący wyrzutów sumienia ani potrzeby pokajania się przed Bogiem „umiarkowanie antysemiccy" bohaterowie filmu Lanzmanna chodzą po polskich ulicach, zapełniają polskie kościoły, pracują, narzekają, wiążą koniec z końcem; są niezbywalną częścią polskiego życia i polskiego krajobrazu społecznego, a kto o tym zapomina, oszukuje sam siebie. Nie Lanzmann kompromituje Polskę, ale oni.


Na tych ścieżkach nagromadził się – jak nigdzie w świecie – gąszcz spraw mrocznych i strasznych, wobec których (na ich szczęście) nie musieli stawać ludzie innych okolic świata i innych narodów; może dlatego teraz tak im łatwo osądzać. Po 17 września 1939 roku Żydzi pomagali bolszewikom wyłapywać ukrywających się polskich oficerów, których NKWD ekspediowało z wiadomym potem skutkiem do Kozielska, Starobielska czy Ostaszkowa; żebyż ci żydowscy nieszczęśnicy wiedzieli, że wielu z nich z piętnem „wroga ludu" pojedzie do łagru w następnej kolejności! W samej Warszawie AK wykonała jedenaście wyroków śmierci na „szmalcownikach" denuncjujących Żydów bądź pomagających im Polaków, ale jednocześnie inny oddział AK rozstrzelał w Żarkach (powiat Zawiercie) rozpoznaną Żydówkę, a jedyny żyjący z przywódców powstania w getcie (zastępca komendanta Żydowskiej Organizacji Bojowej) Marek Edelman w swej popowstaniowej tułaczce ledwie zdążył uciec przed egzekucją z rąk nieufnego oddziału AK. Byli Polacy, którzy żądali okupu od ukrywających się Żydów albo wydawali ich hitlerowcom, ale byli też zajmujący się tym samym procederem Żydzi, prowadzący swych rodaków na rzeź członkowie działającej wewnątrz getta policji pomocniczej, których jedynym zyskiem było przedłużenie o parę miesięcy tej nędznej egzystencji. Potępianie polskiej karuzeli czy pieniącego się tuż za murami płonącego getta życia oznaczałoby również potępienie tych Żydów, którzy, wiedząc już o zbliżającej się zagładzie, obchodzili swoje święta, żenili się, spotykali, grali w karty; czekające na swoją kolejkę do gazu dzieci żydowskie bawiły się jeszcze w piasku. Instynkt życia jest zawsze silniejszy od przerażenia śmiercią, nawet własną. Obozy powstały w Polsce z zimnego, ekonomicznego wyrachowania hitlerowskich biurokratów zagłady, a Armia Krajowa była jeszcze zbyt słaba, aby wyzwolić choć jeden z nich. Kiedy w 1943 roku miała już dość siły, aby czynnie przeciwstawić się likwidacji Polaków na Zamojszczyźnie, w warszawskim getcie było już po wszystkim, sukces okazał się zresztą tylko częściowy, akcję „odpolaczania" Zamojszczyzny udało się zahamować, lecz nie cofnąć. Czy można się dziwić Polakom, że w tej strasznej sytuacji usiłowali rzucać siły przede wszystkim dla ratowania swoich? Owszem, można pytać, dlaczego Polacy zrobili tak mało dla Żydów? Ale trzeba też odwrócić pytanie: dlaczego Żydzi zrobili tak mało dla Polaków?


Nie tylko w Polsce, tym spokojnym przez tyle wieków, lecz w ostatecznym rachunku nieszczęsnym, domu obu narodów. Czy dzisiejszy antypolonizm Żydów – zwłaszcza Żydów amerykańskich, których ominęło bezpośrednie doświadczenie Holocaustu – nie jest rozpaczliwym wysiłkiem zagłuszenia wołania własnych sumień? Nie chcieli lub nie potrafili odblokować zakazu emigracji do Palestyny i Stanów Zjednoczonych, kiedy tuż przed wojną jakiekolwiek schronienie było najbardziej potrzebne ich uciekającym przed Hitlerem rodakom. Nie słuchali Karskiego, nie obeszła ich determinacja powstańców warszawskiego getta, nie wstrząsnęło nimi samobójstwo Zygielbojma. O Raulu Wallenbergu, który uchronił przed piecami chyba kilkadziesiąt tysięcy żydowskich istnień, przypomnieli sobie dopiero po dziesięcioleciach, gdy dawno przepadł w piekle sowieckich łagrów.


Żydzi amerykańscy na koniec zachowali się w stosunku do Polski wspaniale, ponieważ główne ich organizacje bez zastrzeżeń poparły przyjęcie nas do NATO, a mogły wywrzeć ogromny wpływ na głosowanie wiosną 1998 roku w Senacie USA. Powinniśmy im to wdzięcznie pamiętać, ale pytania zadanego powyżej nie da się uniknąć, bo nie da się uniknąć myślenia o poplątanych ludzkich ścieżkach.


A jak straszliwie splątane są ścieżki Izraela, który odrodził się jako realizacja – po dwóch tysiącleciach – dzieła powstańczych Machabeuszów i Szymona Bar Kochby, okupiona krwią przelaną w uporczywych walkach żydowsko-arabskich. Jakże wielu tych poległych już w ostatnich latach bohaterów Izraela mówiło po polsku albo przynajmniej wyrosło na polskiej ziemi. Jakże mało zarówno Żydów, jak Polaków pamięta, że ten wytęskniony i wymodlony przez pokolenia Żydów Izrael mógł się odrodzić w dużym stopniu także dzięki Polakom i polskiej armii; ci nowi Machabeusze bowiem, wyciągnięci przez generała Sikorskiego z sowieckich łagrów, weszli do Ziemi Obiecanej – jak choćby jeden z późniejszych premierów Izraela Menahem Begin, w polskim mundurze, z polską bronią w ręku, która potem została użyta do walki przeciwko Arabom. Dowództwo polskiego wojska przez palce patrzyło na masowe dezercje Żydów, choć mogło ich postawić przed sądem wojennym. O ileż byli oni wtedy szczęśliwsi od noszących jeszcze ten sam mundur Polaków: świtał im Izrael, kiedy Polskę sprzedawano właśnie w Jałcie, a wiernych do końca żołnierzy Andersa czekała u kresu ich drogi rozpacz rozproszenia i diaspory.


Ten sam Izrael, który powstał jako odpowiedź na europejski (w tym polski) antysemityzm, tylko w latach 1967-1969 bez litości usunął ze swej ziemi 0,5 mln żyjących tam od tysiąc pięciuset lat Palestyńczyków i znaczna część jego obywateli – niby polscy antysemici przed wojną – uważa rozwiązanie emigracyjne za słuszną drogę pozbycia się niepożądanej mniejszości. W tymże Izraelu jeden z najbardziej szanowanych rabinów, Mordechaj Eliahu, zakazał wierzącym sprzedaży i wynajmu domów nie-Żydom. Czyżby więc stereotypy getta, carskiego „pasa osiedlenia" i niesławnej pamięci hasła Żydzi na Madagaskar! powracały jako odwrócone o 180 stopni kopie, dowodząc, że kat nie tylko zabija swoje ofiary, ale zaraża nienawiścią? W Starym Testamencie czytamy zalecenia dotyczące ówczesnych przeciwników Izraela: [...] nie lituj się [...], lecz zabijaj tak mężczyzn, jak i kobiety, młodzież i dzieci [...] (1 Sm 15, 3). Albo: Zabijecie więc spośród dzieci wszystkich chłopców, a spośród kobiet te, które już obcowały z mężczyzną. Jedynie wszystkie dziewczęta, które jeszcze nie obcowały z mężczyzną, zostawicie dla siebie przy życiu (Lb 31, 17-18). Czyżby ludobójcze okrucieństwo było wpisane w każdą tradycję, każdego – nawet najokrutniej wyniszczonego – narodu? Ale na to i podobne pytania muszą już odpowiedzieć sobie sami Żydzi, z ich świętą księgą w ręku. Gdy kończę tę książkę, w Palestynie znów leje się krew, a młodzi żydowscy żołnierze tłuką Arabów pałkami tak samo, jak gestapowcy tłukli ich nieszczęsnych ojców.


Z Holocaustu, tak jak z każdej innej wielkiej tragedii, nikt, kto wyszedł z życiem, nie wychodzi czysty. Nikt stamtąd nie wychodzi zdrowy na duchu. Nawet świadkowie. Nawet ci, którzy byli wtedy małymi dziećmi, jak niżej podpisany. Nawet ofiary, jak się okazuje. Może dlatego Oświęcim jest wciąż przedmiotem sporu, a nie stał się jeszcze miejscem ciszy i pojednania. Jest w tym podobny do Bazyliki Grobu Pańskiego w Jerozolimie – najświętszego miejsca chrześcijan, administrowanego wspólnie przez kilka poróżnionych wyznań i znajdującego się na ziemi Izraela. Małodusznie kłócimy się o krzyże, nie rozumiejąc, że dla Żydów ten znak symbolizuje kilka wieków oficjalnego kościelnego antysemityzmu, tak jak Żydzi nie chcą pamiętać, jak bardzo Krzyż jest drogim nam symbolem nie tylko modlitwy i wybaczenia, ale także niepodległości, jak wiele wycierpieli Polacy w jego obronie. Spieramy się, kto ma większe prawo do rozpoczęcia modłów za pomordowanych i czyj ból winien być uszanowany najpierw... Kiedyż wreszcie, w ciszy należnej prochom ofiar, każdy uderzy się we własne piersi?


Wojnę przeżyło zapewne ponad 300 tys. polskich Żydów, głównie tych, którym udało się uciec w głąb ZSRR i tam przetrwać razem z Polakami gehennę głodu, tułaczki i obozów. W oczywisty sposób jednak wśród Żydów ocalonych na Wschodzie i zamierzających związać swój los z opanowaną przez komunistów Polską dominowali ludzie o nastawieniu komunistycznym, zauroczeni mesjańską doktryną Marksa i Engelsa, gotowi z poświęceniem wcielać ją w życie na ziemi swych starozakonnych przodków i pomordowanych współbraci. Zajmowali eksponowane stanowiska w partii, w administracji, a zwłaszcza tam, gdzie bezwzględna lojalność neofitów komunistycznej wiary – nie mających innej ojczyzny poza „międzynarodowym proletariatem" – była najpotrzebniejsza: w aparacie bezpieczeństwa wewnętrznego i w aparacie politycznym wojska. Czołowym przykładem może tu być Jakub Berman – „polski Beria" – sekretarz KC PZPR odpowiedzialny w czasach stalinowskich za sprawy bezpieczeństwa. Nie trzeba dodawać, jak fatalnie ożywiło to antysemicki stereotyp żydokomuny.


Czwartego lipca 1946 roku w Kielcach tłum, rozjuszony pogłoskami o rzekomym mordzie rytualnym, ruszył na żydowskie domy i sklepy: zginęły czterdzieści dwie osoby, drugie tyle zostało rannych. Trudno powiedzieć, czy pogrom kielecki był sprowokowany wewnętrznymi polsko-żydowskimi rozgrywkami w Urzędzie Bezpieczeństwa, czy wystarczyła sama ciemnota miejscowych ludzi, z ich starymi urazami do „Żydków" i świeżym bólem podeptanej godności kraju potraktowanego jak państwo pokonane, w którym obcy przybysze zaprowadzali niechciany przez Polaków ustrój. Jak zawsze w ulicznych rozprawach, zemsta padła na niewinnych. Niestety, Kościół – z wyjątkiem katolickiego „Tygodnika Powszechnego" – nie umiał jednoznacznie potępić pogromu, tym haniebniejszego, że jeszcze nie ostygły prochy Żydów spalonych w obozach zagłady.


Polski antysemityzm wyszedł z wojny nie dość, że nietknięty, ale jeszcze z patentem antysowieckiego patriotyzmu.


Po wydarzeniach roku 1956, po potępiającym stalinizm i stalinowskie okrucieństwa XX zjeździe partii sowieckiej, wielkim wybuchu społecznego entuzjazmu podczas październikowych wieców i wymuszonych przez nie zmian na partyjnym szczycie – ale też wobec coraz wyraźniejszego zaprzepaszczania przez Władysława Gomułkę tych nadziei i powracania Polski w utarte tory realnego socjalizmu – żydowscy komuniści zaczęli stopniowo odsuwać się od swej partii. Bardzo wielu z nich – zajmujących przedtem eksponowane stanowiska partyjne – stanęło na czele ruchu reform i odnowy nie tyle dlatego, że (co im potem złośliwie zarzucano) łapali się każdego prądu, ale z tej przyczyny, że, jako najinteligentniejsi z komunistów, pierwsi dostrzegli anachroniczność modelu stalinowskiego. Jak się okazało, o wiele za wcześnie. Powrót Leonida Breżniewa w ZSRR, a Władysława Gomułki w Polsce w stare koleiny stopniowo wyrzucał ich na boczny tor; stawali się coraz gorzej widzianymi przez twardogłowy aparat – teraz już narodowościowo polski, głównie wiejskiego i małomiasteczkowego pochodzenia – „rewizjonistami", „kosmopolitycznymi odstępcami", a po wojnie arabsko-izraelskiej z 1967 roku, kiedy to ZSRR, popierający przedtem Izrael, opowiedział się ostatecznie po stronie arabskiej – także „syjonistami".


Zbliżająca się do kresu era Władysława Gomułki – zakończona krwawym stłumieniem robotniczego buntu na Wybrzeżu w 1970 roku – przynosi potęgujące się pod koniec lat sześćdziesiątych kłopoty gospodarcze, podwyżki cen, napięcia społeczne. Zaprzepaszczenie szans polskiego Października rodzi frustrację zarówno popaździernikowych „rewizjonistów", młodzieży, jak i każdego, komu się wydawało, że rok 1956 przyniesie trwałe rozluźnienie narzuconych Polsce więzów. Czechosłowacja, pod nowym kierownictwem partyjnym z Aleksandrem Dubczekiem na czele, zaczyna prowadzić politykę jawnie „rewizjonistyczną", pobudzając nadzieje opozycji w Polsce. Potrzebny jest więc „zastępczy wróg", jakiś fantom zagrożenia, przeciw któremu można byłoby skierować społeczną niechęć, skonsolidować przy jego pomocy wokół partyjnych komitetów chociaż najbardziej ciemne i wsteczne kręgi narodu. W takich chwilach władcy tej części Europy zwykli sięgać po antysemityzm, co z wielkim powodzeniem wypróbowali Katarzyna II i Aleksander III.


Ale w jaki sposób internacjonalistyczny komunizm mógłby skorzystać z tych zachęcających przykładów? Pokazał to rok 1968, kiedy to – nie używając wprost słowa „Żyd", pozostawiając je w domyśle, operując tylko sloganami walki przeciw „syjonistom", „kosmopolitom", a już w ostateczności „obcym narodowo elementom" – udało się po raz kolejny rozniecić antysemityzm na cmentarzu semickich popiołów, zmusić do emigracji ostatnich, od dawna zasymilowanych Żydów bądź wszystkich niewygodnych i nieprawomyślnych, którym przy okazji wynajdywano żydowskich przodków.


Gomułce pomogło to tylko na dwa i pół roku; Polskę zhańbiło na bardzo, bardzo długo. Drogi dwóch – jak to ładnie powiedział pewien Żyd – najsmutniejszych narodów świata rozeszły się nieodwołalnie.


Że możliwy jest antysemityzm bez Żydów, znów pokazały burzliwe czasy zarówno „Solidarności", jak i wolności odzyskanej po upadku komunizmu. Już w drugiej połowie 1981 roku – wobec kłopotów gospodarczych i coraz bardziej nieprzejednanej postawy rządu – zaczęły się pojawiać antysemickie wypowiedzi, skierowane głównie przeciw wywodzącym się z KOR-u doradcom ruchu, a w regionie „Mazowsze" grupa określająca się jako „prawdziwi Polacy" podjęła jawny bunt, zarzucając władzom związku uległość wobec „kosmopolitów". Antysemicka argumentacja Gomułki z 1968 roku została odtworzona w najmniej spodziewanym miejscu. Dalszemu zaognieniu konfliktu przeszkodził wtedy stan wojenny, ale ponieważ wolność obejmuje także głupców i nienawistników, po 1989 roku możemy do woli przebierać w antysemickich pokrzykiwaniach, począwszy od wstrętnych napisów na murach, manifestów paru skłóconych ze sobą nacjonalistycznych partyjek, audycji Radia Maryja, wypowiedzi przywódcy „Solidarności" z Ursusa – Zygmunta Wrzodaka, księdza Henryka Jankowskiego czy na wychodźstwie – prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej, Edwarda Moskala. Antysemityzm na ziemi pełnej żydowskich prochów jest o wiele bardziej bolesny i podły niż gdziekolwiek indziej, o czym powinni pamiętać ci, którzy mu ulegają. Swym gadaniem szkodzą bowiem nie tyle Żydom, ile Polsce. Ale trzeba też pamiętać, że żadna z tych antysemickich partyjek i żaden z polityków, którzy ośmielili się sięgnąć po ten – pożal się Boże – „oręż", ani nie zdobyli miejsc w parlamencie, ani nie uzyskali znaczącego wyniku w wyborach prezydenckich. I to najlepiej okazuje miejsce antysemityzmu w dzisiejszej Polsce: jest marginesem, prawda, że przykrym i śmierdzącym, ale bez politycznego znaczenia.


A przecież my, Polacy – w kraju już bez Żydów, choć na żydowskich prochach – sami jesteśmy po trosze słowiańskimi Żydami Europy: po pierwsze przez kroplę krwi żydowskiej, która płynie w żyłach chyba każdego z nas, zwłaszcza wśród osób miejskiego pochodzenia, po drugie, przez doświadczenie porównywalnych tylko z żydowskimi cierpień i niezmożonej tęsknoty za własnym, niepodległym państwem. Ich także prowadził przez dwa tysiące lat własny, semicki Duch Rzeczypospolitej. Szkoda, że drogi tych najsmutniejszych – bo tak dotkliwie doświadczonych – narodów świata rozeszły się tak głupio i absurdalnie w wyniku sojuszu partyjnej manipulacji i ludowej ciemnoty w tym strasznym roku 1968. Nic gorszego nie mogło się nam przytrafić nad Wisłą. Rozpętując w Polsce antysemityzm, podnosimy bowiem rękę na samych siebie.


Co jeszcze możemy powiedzieć sobie na rozstanie?


Niezrozumienie oraz obcość Polaków i Żydów wynika też ze starcia dwóch różnych mesjanizmów, dwóch różnych i obolałych kompleksów ofiar. Oba te ludy bowiem bardzo cierpiały. Na tej samej ziemi można – przy dobrej woli – znaleźć miejsce dla dwóch narodów, ale jak znaleźć miejsce dla dwóch narodów wybranych? Jeśli tego nie zrozumiemy, wciąż czynić będziemy z historii nacjonalistyczną publicystykę i wzajemnym żalem razić się jak pociskami. Naszą odpowiedzią na osamotnione walczące getto będzie obraz samotnej Polski zmagającej się z bolszewikami w 1920 roku przy obojętności świata i wrogości Żydów. Miliony Żydów idących do gazu będziemy starali się przebić setkami Żydów torturujących swe ofiary w lochach UB czy NKWD. Bo w istocie chodzi tu tylko o potrzebę miłości i zrozumienia, za czym od kolebki do grobu goni każdy z nas, żyjących na ziemskim padole. O odrzuconą żydowską miłość do Polski. O odrzucone polskie wołanie do Żydów, by uznali, że my również bardzo cierpieliśmy i także mamy prawo do miana ofiar: im odmówiono prawa do życia, a nam – prawa do człowieczeństwa.


To, co się stało, było krzywdą zarówno dla ofiar, jak i dla świadków. Żydów wymordowano w domu Polaków. Żydzi na to nie zasłużyli, Polacy nie zawinili. Przez zagładę Żydów znieważono Polskę, a najstraszniej został w tym domu znieważony nasz wspólny Bóg. Skrzywdzeni nie powinni mieć o to pretensji do siebie nawzajem – tylko do krzywdziciela. I resztki ofiar, i świadkowie musieli wyjść z tego zszokowani, stąd tyle dzisiejszych trudności.


Polacy też są chorzy po swojej tragedii, ale właśnie dlatego powinni starać się zrozumieć jeszcze bardziej chorych Żydów.


Dlatego budzi nadzieję pojawiający się w Polsce już od lat osiemdziesiątych filosemityzm, zainteresowanie – zwłaszcza młodzieży – kulturą i reliktami żydowskimi. Niech to nikogo nie razi, nawet tych, którzy drugą stroną swej duszy są jeszcze antysemitami; może jest w tym wreszcie oczekiwana szansa zrozumienia jeszcze bardziej niż my chorych.


Żydzi nie kochają Polski. Ale jak można kochać miejsce stracenia, Dom Zagłady, w dodatku taki, z którego przepędzono resztki ocalałych? Normalną reakcją tych, którzy przeżyli, jest niechęć. Można więc próbować Polskę przekreślić. Ale takiej – nawet przekreślonej – Polski nie da się wymazać z żydowskiej historii i z żydowskiej świadomości, bo tu przez kilkadziesiąt pokoleń mieszkali Żydzi, tu był ich tymczasowy „Nowy Izrael", tu rodziły się największe osiągnięcia żydowskiej myśli i wzloty żydowskiego ducha. Dlatego – wcześniej czy później – trzeba się będzie z tą Polską pogodzić, trzeba będzie do niej także czasem wracać, tak jak wraca się do pustych ruin wzniesionych przez dawno umarłych przodków.


My zaś, Polacy – choć nie jesteśmy katami Żydów – nie mamy jednak wobec nich czystego sumienia, powinniśmy więc zwrócić się do nich tak jak do Ukraińców: prosimy o przebaczenie. Nie mamy czystego sumienia, choć mamy tyle na swoje usprawiedliwienie i tyle zaszczytnych medali Sprawiedliwego przyznano właśnie nam.


Powinniśmy więc zdobyć się przynajmniej na to, by ocalałe jeszcze żydowskie synagogi nie były zamieniane w magazyny, warsztaty lub kina, lecz stały odrestaurowane i puste na wieczną pamiątkę wiecznie już nieobecnych, bo pomordowanych Wyznawców. Nie ma podwójnych miar. Mamy pretensję o to, co zrobiono z częścią polskich kościołów we Lwowie, a sami pozwalamy sobie na nie mniej zuchwałe bluźnierstwo.


Więcej niczego nie możemy zrobić dla polskich Żydów, bo ich w Polsce nie ma i już nigdy nie będzie. Zróbmy przynajmniej to dla ich nieśmiertelnych dusz.


Przecież Wisła wciąż mówi także po żydowsku i mówić tak będzie aż po kres dziejów.


Related Links:

Togel178

Pedetogel

Sabatoto

Togel279

Togel158

Colok178

Novaslot88

Lain-Lain

Partner Links