Loading...

powered by co-ment®
 

Kiedy przed laty, w czasach głęboko komunistycznych, mieszkałem w Gdańsku i pracowałem jako dziennikarz, w Szczecinie – najdalej na zachód wysuniętym z wielkich miast, jakie odzyskała Polska po ostatniej wojnie – szukałem śladów zamierzchłej może nie tyle polskości, ile słowiańskości tych ziem. Nietrudno je znaleźć choćby w pięknie odbudowanym Zamku Książąt Zachodniopomorskich niedaleko Wałów Chrobrego, skąd otwiera się niezapomniany, pełen zieleni i powietrza widok na rozlewającą się ku morzu Odrę. W ocalałych kryptach zamku spoczywają ciała słowiańskich władców panujących aż do XVII wieku na tym ostatnim niepodległym skrawku Zachodniej Słowiańszczyzny. Albo można tych śladów szukać opodal, w ocalałych murach pamiętającego XIII wiek ratusza, czy założonego w 1124 roku przez misję Bolesława Krzywoustego kościoła św. Piotra i Pawła bądź w ocalałych po ostatniej wojnie szczątkach mieszczańskich kamienic. Szczecińskie Stare Miasto – które przetrwało najazdy, wojny, rewolucje i pożary – ostatecznie rozsypało się w proch i pył w ogniu najstraszniejszej z wojen, tak jak tyle miast i najświetniejszych zabytków w tej nieszczęsnej części Europy. Tak, rzeczywiście nietrudno jest znaleźć tu słowiańskie ślady; równie łatwo, jak wykazać słowiański rodowód wszystkich prawie niemieckich miast na wschód od Łaby – ze stolicą Niemiec, Berlinem, na czele. Tak samo łatwe byłoby wskazanie dowodów niemieckiego życia i niemieckiej kultury kwitnących w ciągu wieków nie tylko tutaj, nad Odrą i Bałtykiem, ale także daleko na wschód, w Poznaniu, Krakowie, Sandomierzu, Toruniu. Wystarczy bowiem tylko trochę zeskrobać ze starych murów i kronik tę mylącą wzrok i umysł bezkształtną maź politycznych interpretacji i doraźnych frazesów, by dostrzec, jak powikłane są dzieje tych ziem i jak nie przystają one do wszelkich stereotypów zarówno polskich, jak i niemieckich.


Na południowych wybrzeżach Bałtyku – nazwanego przez żeglującego tu około 890 roku skandynawskiego podróżnika Wulfstana „Wendile Mare", od używanej wtedy na Zachodzie nazwy Słowian „Wenedzi" – najsławniejszy był gród Wolin, zwany wtedy Winetą lub Jomsborgiem. Żydowski podróżnik Ibrahim ibn Jakub, po odwiedzinach w 965 roku, opisuje go jako wielkie, portowe miasto o dwunastu bramach. Adam z Bremy pisze o nim w 1074 roku: Jest to istotnie jedno z największych miast w Europie, mieszkają w nim Słowianie i inne narodowości, Grecy i barbarzyńcy. Wolinianie, tak jak inne plemiona zachodniosłowiańskie zamieszkałe u brzegów „Wendile Mare", żyli z morza, nie z roli. Ich flota łupiła nadbrzeżne osady Skandynawii, po czym sami padali ofiarą podobnych wypraw skandynawskich Wikingów. Kronikarz Saxo Gramatyk rozpacza nad zniszczeniami, jakich dokonały w Danii słowiańskie wyprawy: Od granic Słowian aż po rzekę Eiderę wszystkie wsie na wschodzie opuszczone leżały odłogiem. Zelandia, wyczerpana wyniszczeniami od południa i od wschodu, pozostawała w odrętwieniu. Na Fionii rozboje nie pozostawiły niczego oprócz garstki mieszkańców [...]. Lollandia starała się uzyskać spokój za pomocą okupu. Resztka pustką zaległa. W 1135 roku łupem Wolinian staje się ówczesna stolica Danii Roskilde. W rok później, w zwycięskiej wyprawie na miasto Konungahela, położone obok dzisiejszego Goteborga, wzięło udział według jednych źródeł sześćset według innych – aż siedemset osiemdziesiąt słowiańskich okrętów. Flota słowiańska, zniszczona przez sztorm w Oresundzie, liczyła podobno tysiąc okrętów, a w bitwie morskiej w 1184 roku u brzegów Rugii – pięćset.


Szczecin znajdował się w cieniu Wolina i położonej na wyspie Rugii Arkony – świętego miejsca ówczesnych pogańskich Słowian. W 966 roku arabski geograf i podróżnik Ibn Said al Garnati odnotował, że na wschód od ziem Wieletów leży gród Saesin, znajdujący się w ręku króla Słowian. Jest to najstarsza wzmianka o tym mieście. Dopiero pod koniec XII wieku, wraz z upadkiem Wolina, spowodowanym najazdami duńskimi i niemieckimi, przyszła stolica Pomorza Zachodniego zaczęła zyskiwać na znaczeniu.


Pomorze Zachodnie zostało podbite przez Mieszka I w latach 967-972 i weszło w skład jego państwa. Nie ciążyło jednak ku Polsce; miało własne, głównie morskie i handlowe interesy, związane raczej ze Skandynawią niż ze swym lądowym zapleczem. Nie powiodła się jego chrystianizacja, a po śmierci Bolesława Chrobrego znów się uniezależniło. Podbijał je dopiero wytrwale i zdaje się dość okrutnie Bolesław Krzywousty w latach 1103-1123, kiedy to Polacy stanęli aż na Rugii. Wtedy też dokonała się przymusowa chrystianizacja tych ziem, choć krnąbrni Słowianie zachodniopomorscy próbowali jeszcze wracać, kiedy mogli, do królującego im z rugijskiej Arkony – a obalonego właśnie przez polskich wojowników – Światowida. Rozbicie dzielnicowe w XII-XIII wieku oznaczało ostateczne usamodzielnienie się księstw zachodnio- i środkowopomorskich, ich samoistny żywot jako niezależnych państewek rządzonych przez lokalne dynastie.


Szybko jednak Pomorze zostało wzięte w żelazne kleszcze napierającej od zachodu Marchii Brandenburskiej, powstałej na ziemiach wieleckich wcześniej podbitych przez Niemców, od wschodu zaś sięgało po coraz to nowe terytoria państwo Zakonu Krzyżackiego. Osłabiona Polska króla Władysława Łokietka zajęta była łączeniem rozbitych na skłócone dzielnice swych centralnie położonych ziem. W 1308 roku Brandenburczycy – po podporządkowaniu sobie pomniejszych księstw pomorskich – zajmują należący do Polski Gdańsk, wezwani na pomoc przez tutejszych mieszczan „święci rycerze" spod znaku czarnego krzyża wypierają wprawdzie najeźdźców, ale sami zajmują ich miejsce, wycinając dla uzyskania posłuchu zarówno mieszczan, jak i przybyłych akurat na targ wieśniaków. Pisze o tym Jan Długosz w swoich kronikach: Wszystek lud rozmaitym sposobem kaźni wymordowali, żadnemu Polakowi nie przepuszczając i nie szczędząc żadnego stanu ani płci, ani wieku, wycięli bez miłosierdzia zarówno młodzież, jak dzieci niemowlęta, a to dlatego, aby rozgłos tej rzezi i srogość wszystkich przeraził. Jak powiada stara pieśń kaszubska, tego dnia w Raduni płynęła krwawa woda. Pomorze Gdańskie odzyskała Polska dopiero po kolejnych zwycięskich wojnach z Zakonem, w wyniku pokoju toruńskiego z 1466 roku.


Ale nawet w tych „czarnych latach Pomorza" (1308-1312), kiedy Brandenburgia terytorialnie zetknęła się z Zakonem, klinem oddzielając resztkę Pomorza od Polski, rządząca nieprzerwanie w Szczecinie dynastia Gryfitów – spokrewnionych z polskimi Piastami – nie utraciła niezależności. Ziemia szczecińska pozostała niepodległa i słowiańska, choć panujący na zamku u ujścia Odry Gryfici składali hołd margrabiemu brandenburskiemu. Różnie układały się sojusze i związki tego samodzielnego państwa z Polską, Niemcami, Skandynawią. Kazimierz Wielki usiłował uczynić swym następcą młodego księcia Kazka słupskiego z innego pomorskiego państewka. Kazimierz V szczeciński walczył pod Grunwaldem po stronie Krzyżaków, ale wychowany na polskim dworze – uczeń wspomnianego Jana Długosza – książę Bogusław X, który zjednoczył pod szczecińskim władztwem całe Pomorze Zachodnie i Środkowe, skutecznie odmówił w 1498 roku złożenia hołdu Brandenburgii i bliski był myśli o unii z Polską. Niestety, zajęci sprawami wschodnimi ostatni Jagiellonowie nie wykorzystali tej sposobności. W 1637 roku – wraz ze śmiercią ostatniego z rodu Gryfitów, Bogusława XIV – w myśl zawartej wcześniej umowy dynastycznej, Pomorze Zachodnie przeszło pod panowanie Szwecji. Dopiero w 1720 roku król pruski kupił ujście Odry wraz ze Szczecinem od osłabionych wojnami z Rosją Szwedów za dwa miliony ówczesnych talarów. W 1780 roku niemiecki pastor (Pomorze Zachodnie pod władzą Gryfitów przyjęło luteranizm) Hacken pisał do swych władz w Szczecinie o sytuacji w wiejskich parafiach: Trzeba 50 lat, by wymarli ludzie mówiący po polsku [...]. Ich duma stoi na przeszkodzie, by łączyli się z krwią niemiecką, tym bardziej ze w Niemcach widzą zaborców swej ojczyzny. Ale gdy usiłowałem znaleźć w Szczecinie kogokolwiek z Polaków, kto mieszkał w tamtych okolicach przed odzyskaniem miasta przez Polskę, znajdowałem najwyżej – co można było odszukać w każdym innym bogatym mieście niemieckim – tylko polskich robotników przybyłych, nim wybuchła wojna, z Mazowsza lub Małopolski w poszukiwaniu pracy i chleba. W przeciwieństwie do Gdańska, wciąż zasilanego przez pozostającą przy swym języku i świadomości polską kaszubszczyznę, w XX-wiecznym Szczecinie o polskiej przeszłości świadczyły tylko grobowce Gryfitów i mury najstarszych budowli.


Ale jakże ta krótka wycieczka w powikłaną historię burzy stereotypy obu narodów! Polskie – o bezustannym naporze germańskim na trzymających się swej ziemi, rolniczych, spokojnych Polaków. Niemieckie – o odwiecznej i z niczym nie pomieszanej niemczyźnie tego regionu.


No i co ja tu jeszcze napisałem? Jak to – polskiej przeszłości? Znowu te nieszczęsne stereotypy narodowe! Pomorze Zachodnie było samodzielnym państwem, przejściowo tylko wchodzącym w skład Polski, a jego naród mówił językiem słowiańskim tyle podobnym do polszczyzny, co – powiedzmy – dzisiejszy czeski albo słowacki. Jego ostatnie relikty przetrwały germanizację i wojnę w paru najbardziej zapadłych wsiach Pomorza Środkowego, wciśniętych między Bałtyk a jezioro Łebsko, wśród tzw. Słowińców. Dziś jest to język równie martwy jak sanskryt albo łacina.


Albo chociażby Śląsk. Niegdyś polski, rządzony przez lokalnych książąt piastowskich, nie stracił związków z macierzą nawet w okresie rozbicia dzielnicowego. Nie udało się go jednak Łokietkowi włączyć do zjednoczonej Polski, a jego syn Kazimierz, zwany Wielkim, zrzekł się go na korzyść króla Czech Jana Luksemburskiego pod presją szykujących się do najazdu Krzyżaków w 1339 roku. Wchodził potem Śląsk przez pewien czas w skład Węgier, niektóre księstwa śląskie – podobnie jak na Pomorzu – były samodzielne, aż wreszcie przypadł wielonarodowej Austrii, w okresie reformacji przyjmując łatwo luteranizm. Ciekawe, że podczas wojny trzydziestoletniej (walki o władzę w Rzeszy Niemieckiej w pierwszej połowie XVI wieku na tle religijnym) śląscy protestanci opowiadali się za przyłączeniem do katolickiej Polski, ponieważ dość mieli represji ze strony jeszcze bardziej katolickich Habsburgów. Na koniec dopiero rosnące w siłę królestwo Prus odebrało Śląsk Austrii w wyniku wojen toczonych w latach 1740-1745. Wprawdzie latem 1683 roku bawił na Śląsku władca Rzeczypospolitej Jan III Sobieski ze swą ciągnącą na odsiecz Wiednia potęgą i nawet podobno zastanawiał się, czy nie pozostawić przy Polsce sporego kawałka tej prowincji, jako nagrody za wyratowanie Austrii ze śmiertelnej opresji, ale było to zbyt poczciwe i prostomyślne królisko, by ów zamysł zrealizować.


Polską mowę słychać było w owym czasie w całej dolinie Odry, łącznie z Dolnym Śląskiem, a luterańskie parafie w okolicach Wrocławia były w połowie polskie. Nawet spora część mieszczaństwa mówiła po polsku lub po czesku, nie inaczej niż w Rzeczypospolitej. Tak, właśnie! Od początku bowiem rozwoju miast i życia miejskiego w Polsce – zwłaszcza w jej środkowej i zachodniej części – znaczny odsetek ludności dużych miast stanowili Niemcy lub zniemczeni mieszczanie. Urbanizacja Polski – tak jak i innych krajów Europy Środkowej – odbywała się według prawa niemieckiego, a na wschód, w poszukiwaniu zarobku i dogodnego miejsca osiedlenia, wędrowali rzemieślnicy, kupcy, artyści. Symboliczną postacią może być przybyły z Niemiec wielki rzeźbiarz i malarz późnogotycki Wit Stwosz, autor monumentalnego ołtarza w kościele Mariackim w Krakowie, potem osiedlony w Norymberdze, gdzie z kolei wzbogacił swymi znakomitymi dziełami kulturę niemiecką. Albo polskiego pochodzenia (ojciec przeniósł się tu z Krakowa), lecz ukształtowany w niemieckim środowisku toruńskiego mieszczaństwa i warmińskiego duchowieństwa genialny astronom Mikołaj Kopernik, twórca teorii heliocentrycznej. To niemieckie – a po części też żydowskie, włoskie, czeskie, niderlandzkie i ormiańskie – mieszczaństwo czasem buntowało się przeciw polskim władcom, jak to było w Krakowie w latach 1311-1312 podczas zagrażającej Władysławowi Łokietkowi rebelii niemieckiego wójta Albrechta i zniemczonego biskupa Jana Muskaty. Innym razem – jak w Gdańsku, największym mieście Rzeczypospolitej i jednym z największych miast ówczesnej Europy – wiernie stało przy Polsce, odpierając kolejne oblężenia Szwedów, Rosjan i Prusaków, bo w przynależności do państwa stanowiącego dlań gospodarcze zaplecze widziało swój oczywisty interes. To mieszczaństwo zwykle polonizowało się stopniowo, zwłaszcza od „złotego wieku" i później, dając Polsce wiele zasłużonych patriotycznie rodzin o niemieckich nazwiskach. Ale to właśnie Niemcom – do czego zwykle Polacy nie chcą się wprost przyznać – zawdzięczają rozwój miast i życia miejskiego.


Prawda jest zwykle o wiele bardziej skomplikowana od naszych – najczęściej doraźnymi interesami motywowanych – o niej wyobrażeń. To zdanie można byłoby zapisać jako motto rozważań o burzliwych i powikłanych dziejach stosunków polsko-niemieckich.


Jak już tu pisałem, Polska Mieszka I powstała i przyjęła chrzest poprzez Czechy wbrew Niemcom, na przekór kierującemu się na wschód parciu niemieckiemu i od początku była śmiertelnie zagrożona przez silniejsze od niej Niemcy. Z Niemcami też toczyła swe pierwsze i ze zmiennym szczęściem prowadzone wojny. Zdołała się jednak obronić, a nawet przejściowo przyłączyć do siebie Pomorze Zachodnie z Rugią, zaodrzańskie Łużyce, Czechy i Słowację. Mieszko przegrał z grafem Wichmanem, ale wojował zwycięsko z władcą Marchii Wschodniej Hodonem i cesarzem Ottonem II, Bolesław Chrobry walczył z cesarzem Henrykiem II, Bolesław Krzywousty z Henrykiem V (słynna obrona Gniezna i bitwa na Psim Polu pod Wrocławiem). Ale syn Chrobrego Mieszko II uległ wspomaganemu przez Ruś cesarzowi Konradowi II i musiał uciekać z kraju. Potem było gorzej, osłabiona Polska dzielnicowa cofnęła się na wschód, a zjednoczyciele – Łokietek ze swym synem Kazimierzem – nie byli już w stanie odzyskać utraconych wcześniej ziem, tym bardziej że pojawiło się nowe, jeszcze groźniejsze parcie niemieckie, teraz od północy, ze strony Zakonu Krzyżackiego. Aż nadto wiele, by antyniemiecka legenda patriotyczna ściśle splotła się z najdawniejszą, piastowską przeszłością Polski

.

Ale jest wśród tych wyniszczających bojów o nadodrzańskie ziemie karta zupełnie inna, a zawarta w niej myśl polityczna powinna dziś oświetlać nasze polsko-niemieckie sprawy jaśniej i sensowniej niż tamte łuny wzajemnie wzniecanych pożarów. W symbolicznym roku 1000, w Gnieźnie, u grobu zabitego trzy lata wcześniej podczas misji chrystianizacyjnej wśród plemienia Prusów czeskiego biskupa Wojciecha, właśnie kanonizowanego przez Rzym, spotyka się Bolesław Chrobry z najpotężniejszym monarchą ówczesnego świata „cesarzem rzymskim narodu niemieckiego" Ottonem III. Niemiecki cesarz wkłada swą koronę na głowę Bolesława, nazywając go „bratem i współpracownikiem" oraz „przyjacielem i sprzymierzeńcem narodu rzymskiego". Obustronne dary i wymiana relikwii umocniły zadzierzgnięte więzy przyjaźni. Legenda dopowiada, że u grobu św. Wojciecha Otto uczynił Bolesława swym zastępcą (bądź następcą) na tronie cesarskim. Nie ma na to żadnych dowodów, ale bez wątpienia powstała zupełnie nowa i przenikliwością wyprzedzająca swój czas koncepcja ułożenia stosunków polsko-niemieckich, a może nawet zjednoczenia Europy, wsparta na fundamencie najlepszych wartości chrześcijaństwa. Jak wszystkie koncepcje ponad swój czas mądre, ta upadła wraz ze śmiercią cesarza Ottona w 1002 roku; z jego następcą szykowała się już tylko zwyczajna, mordercza wojna.


Warto jednak pamiętać, że mogło być inaczej, zwłaszcza dziś, gdy Ottonowa idea Europy zjednoczonej i chrześcijańskiej zdaje się – po upadku komunizmu – nabierać życia, gdy w 1997 roku (tysiąclecie męczeńskiej śmierci św. Wojciecha) spotkali się w tym samym Gnieźnie przywódcy Niemiec, Polski, Czech i innych państw regionu, by pod przewodnictwem polskiego Papieża mówić o wzajemnym pojednaniu. Tak – aż dopiero po tysiącleciu – przebija się do życia i praktycznej polityki koncepcja mądrością daleko wyprzedzająca czas, w którym powstała. Trudno o lepszy i budzący tyle nadziei symbol dla naszej części świata.


Diabeł jednak tkwi w drobiazgach. Zwykle w historii sprawy krwawe i straszne zaczynają się od niewiele znaczących działań, od – pozornie słusznych i mających przynieść wszystkim zainteresowanym jakieś polityczne korzyści – kalkulacji. W roku 1226 Konrad, książę mazowiecki – jeden z prowincjonalnych władców polskich okresu rozbicia dzielnicowego – nie mogąc dać sobie rady z łupieskimi napadami pogańskich Prusów, zaprosił do siebie Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, którego zadaniem miała być opieka nad pielgrzymami i rycerska walka z niewiernymi. Wobec naporu muzułmanów w Palestynie, zakon szukał dla siebie nowego, lepsze nadzieje rokującego terenu i w 1211 roku skorzystał z zaproszenia króla Węgier Andrzeja II, który zaproponował mu obronę Siedmiogrodu przed napadami Połowców. Szybko się okazało, że zakonni rycerze dążą do założenia własnego ekspansjonistycznego państwa, toteż rozsądny Andrzej przepędził ich z Siedmiogrodu, zanim obrośli w siłę i warowne zamki. Akurat – jak dar losu w ich trudnej sytuacji – trafiło się zaproszenie Konrada, nadającego im w lenno część Ziemi Chełmińskiej, leżącej na pograniczu pogańskich Prus. Skąd mógł wiedzieć biedny Konrad, że oto kreuje zaborczą potęgę, która utoczy wyjątkowo dużo krwi europejskiej, przysporzy nieszczęść całemu kontynentowi, a w tym – kto wie, czy nie najwięcej – samym Niemcom? Aż wreszcie, po siedmiuset z górą latach, zostanie w 1947 roku formalnie rozwiązana przez nadzorujące pobite Niemcy cztery mocarstwa alianckie.


Zakonnicy-rycerze żwawo wzięli się do dzieła. Nim minął wiek XIII, podbili luźną federację plemion pruskich, wycinając tutejszych mieszkańców w pień lub zamieniając ich w półniewolników. Na podbitych terenach budowali sieć znakomicie obwarowanych zamków oraz sprowadzali osadników z całej Europy, głównie z Niemiec. Przyłączywszy do siebie sąsiednie, nie tak ekspansywne zakony rycerskie: Kawalerów Mieczowych i Pruskich Rycerzy Chrystusowych (Zakon Dobrzyński), stali się czołową potęgą militarną Europy. Ponieważ nie było już w okolicy ziem pogańskich, sięgnęli po chrześcijańskie. Ich ekspansja w kierunku krain ruskich została powstrzymana klęską w bitwie z armią Wielkiego Nowogrodu na zamarzniętym jeziorze Pejpus w 1242 roku. Zwrócili się więc ku zaborowi ziem polskich oraz pogańskiej jeszcze Litwy. Dzięki poparciu zarówno Rzymu, jak i Cesarstwa, znakomicie zorganizowanemu osadnictwu, sztuce wojennej, rozwojowi rzemiosła i handlu, ich stale poszerzające się państwo stało się także czołową europejską potęgą ekonomiczną. W XIV wieku, zagarnąwszy krwawo Pomorze Gdańskie, Krzyżacy zaczęli śmiertelnie zagrażać Polsce. Łokietek zwyciężył wprawdzie część armii Zakonu pod Płowcami w 1331 roku, ale utracił Ziemię Dobrzyńską i Kujawy, a najazdy krzyżackie sięgały aż po Wielkopolskę, Łęczycę i Sieradz. Wspólne niebezpieczeństwo krzyżackie było podstawowym czynnikiem cementującym unię Polski z Litwą, który skłaniał to wielkie państwo do szybkiej chrystianizacji za pośrednictwem Polski.


W lipcu 1410 roku na polach Grunwaldu doszło do jednej z największych bitew średniowiecznej Europy, w wyniku której wojska polsko-litewskie dowodzone przez króla Władysława Ja­giełłę rozbiły armię krzyżacką wspomaganą przez rycerstwo całej Europy, a zwłaszcza Pomorza Zachodniego i Śląska. W walce poległ wielki mistrz Zakonu Ulrich von Jungingen.


Był to punkt zwrotny zarówno dla Rzeczypospolitej, której siła odtąd nieustannie rosła, jak i dla Zakonu – niezdolnego potem do odzyskania poprzedniej potęgi. W kolejnych wojnach kruszyła się moc państwa zakonnego, aż wreszcie w 1454 roku przedstawiciele rycerstwa i miast pruskich – zmęczeni uciskiem Zakonu i rosnącymi ciężarami podatkowymi – wzniecili zbrojne powstanie, oddając się w opiekę królowi polskiemu. W wynikłej stąd wojnie trzynastoletniej Zakon poniósł kolejną klęskę, został zmuszony (pokój toruński z 1466 roku) do oddania Polsce Pomorza Gdańskiego, Ziemi Dobrzyńskiej i Warmii wraz z dotychczasową stolicą zakonną, najpotężniejszym zamkiem średniowiecznej Europy – Malborkiem. Stolicę zakonną przeniesiono do Królewca, a państwo krzyżackie stało się lennikiem królów Rzeczypospolitej. W 1525 roku wielki mistrz Albrecht Hohenzollern, po kolejnej nieudanej wojnie z Polską i przyjęciu wyznania luterańskiego, zawarł traktat z królem Rzeczypospolitej Zygmuntem I Starym o przekształceniu Zakonu w państwo świeckie i złożył mu hołd jako książę lenny. Pozostała w Inflantach (obecna Łotwa i częściowo Estonia) resztka Zakonu sekularyzowała się i oddała Rzeczypospolitej w lenno w 1561 roku. Tak zakończył swą faktyczną historię Zakon Krzyżacki – zwany w Rzeszy „Zakonem Niemieckim" – pozostały potem tylko w odpryskach na Zachodzie. Po ostatniej wojnie z Krzyżakami, zakończonej w 1521 roku, na pograniczu polsko-niemieckim zapanował nareszcie spokój. Od zachodu na granicy Rzeczypospolitej z Cesarstwem panował już od czterystu bez mała lat, bo odkąd Fryderyk I Barbarossa stanął w 1157 roku pod Poznaniem, interweniując w spory dzielnicowych spadkobierców Krzywoustego, ta płonąca niegdyś granica stała się najspokojniejsza w Europie. Czyżby dobry i mądry duch Otto­na III miał zatriumfować nad diabłem krzyżactwa?


Jednym z najznakomitszych płócien wielkiego polskiego malarza narodowego Jana Matejki jest Hołd pruski, przedstawiający krakowski triumf Rzeczypospolitej w owym 1525 roku: oto wielka chwila europejskiego mocarstwa Obojga Narodów, przed którego potęgą korzy się śmiertelnie niegdyś groźny przeciwnik. Majestat Zygmunta Starego, dumne twarze możnowładców i biskupów, rozradowany lud, klęczący przed królewskim tronem pruski lennik i tylko jedna zatroskana na tym monumentalnym obrazie twarz królewskiego błazna Stańczyka. On jeden zdaje się postrzegać zarysy groźnej i krwawej przyszłości, która zrodzi się z dziś zawarte­go kompromisu, tylko on rozumie, że diabeł odrodzi się z drobiazgów, a sprawy wielkie i straszne kiełkują wśród sytego zadowolenia wielmożów i gwaru rozradowanej publicznym świętem gawiedzi.


Tymczasem osłabione wewnętrznie Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego zajęte było waśniami religijnymi i walką książąt o władzę, niemieccy potomkowie zeświecczonych Krzyżaków okazali się usposobieni pokojowo, a z potężną Rzecząpospolitą szukali nie zwady, lecz współpracy przeciw dążącej do hegemonii na Bałtyku, przebudzonej nagle Szwecji. Rzeczpospolita, zajęta doskonaleniem swojej wewnętrznej demokracji, na granicach zmagała się z Turcją i Moskwą. Po odpadnięciu Śląska, usamodzielnieniu się Pomorza Zachodniego i Środkowego, po przekazaniu w połowie XIII wieku przez dzielnicowego księcia Bolesława Rogatkę nadodrzańskiej Ziemi Lubuskiej na rzecz arcybiskupstwa magdeburskiego i Marchii Brandenburskiej, zachodnia granica państwa ustabilizowała się w sposób pokojowy, a żywioł polski cofnął się nieco od Odry. Podboje Nowej Marchii (później weszła w skład Brandenburgii), wąskim klinem wciskającej się między Polskę a Pomo­rze, odbywały się kosztem znajdujących się poza Rzecząpospolitą słowiańskich księstw pomorskich. Zachodnią – a po 1521 roku także północną – granicę Polski przekraczali kupcy, rzemieślnicy, wędrowcy, uciekający na wschód Żydzi i dysydenci religijni, lecz nie żołnierze. Słynne później – a zapoczątkowane przed wiekami na ziemiach Wieletów i Obodrytów – niemieckie Drang nach Osten, jakby pod wpływem Ottonowej mądrości, ustało, a może wyczerpało się.


Północny diabeł, którego zobaczył przenikliwy Stańczyk w radosnym krakowskim święcie 1525 roku, drzemał, czekając na nadchodzące powoli, bardziej sprzyjające mu czasy. Już jawnie pokazał rogi w 1618 roku, kiedy – po wygaśnięciu pruskiej linii potomków księcia Albrechta – za zgodą króla Rzeczypospolitej Zygmunta III Wazy, zajętego swym nieziszczalnym marzeniem odzyskania tronu szwedzkiego – władzę w Prusach Książęcych przejął elektor Jan Zygmunt z brandenburskiej linii Hohenzollernów. Zapoczątkowana została unia personalna dwóch różnych jeszcze państw, z których jedno było samodzielnym członkiem Rzeszy Niemieckiej, drugie – lennem Rzeczypospolitej. Kolejną okazją dla ambitnych władców w Królewcu i Berlinie był najazd szwedzki w 1655 roku na – osłabioną powstaniem Chmielnickiego na Ukrainie i wojną z Moskwą – Rzeczpospolitą. Fryderyk Wilhelm – zwany potem Wielkim Elektorem – wymusił zwolnienie go w 1657 roku z lenna i uznanie za samodzielnego władcę obu państw. Droga do koronacji w 1701 roku w Królewcu jego syna, elektora Fryderyka III Hohenzollerna, który w ten sposób obwołał się królem Prus – Fryderykiem I, była otwarta. W środkowej Europie narodziło się nowe państwo niemieckie, prawie w całości powstałe na podbitych ziemiach słowiańskich oraz ziemiach dawno już wygubionych pogańskich Prusów, despotycznie rządzone, militarystyczne, nastawione na zewnętrzną ekspansję, o ludności w znacznym procencie nieniemieckiej. Drogę agresji i łupiestwa wskazywał mu nawet nie sam – uśpiony na dwa wieki – diabeł krzyżactwa, ale także układ geopolityczny: Prusy, pozbawione większych bogactw, ziemiami dysponowały raczej nieurodzajnymi, za to sąsiadowały z rozbitymi i skłóconymi państwami Rzeszy Niemieckiej, świecącej już tylko nikłą poświatą dawnej potęgi, z nieruchawą Austrią, ze zmarniałą Rzecząpospolitą. Od swych krzyżackich praojców przejęły nie tylko wolę poszerzania granic, lecz również ducha sprawnej organizacji i sprężystej administracji, który uczynił z Zakonu największą potęgę XIV-wiecznej Europy. Już Wielki Elektor Fryderyk Wilhelm rozpoczął tworzenie stałej armii i scentralizowanej biurokracji dwoistego jeszcze państwa. Już Fryderyk I pertraktował po cichu o rozbiór Polski. A cóż dopiero powiedzieć o Fryderyku II – nazwanym później Wielkim – tym niedoścignionym wzorze władcy absolutnego epoki Oświecenia, równie wsławionym jako protektor artystów i filozofów, uczony korespondent francuskich encyklopedystów, jak też jako zapobiegliwy organizator państwa, znakomity dowódca, nieliczący się z nikim i z niczym zaborca i łupieżca. Zaczął już w roku swego wstąpienia na tron od rozpętania wojny z Austrią o Śląsk. Z jego to inicjatywy dokonano w 1772 roku pierwszego rozbioru Polski i jego Prusy wyciągnęły z tego największe korzyści, uzyskując przez zagarnięte Pomorze Gdańskie lądowe połączenie obu podstawowych części rozczłonkowanego państwa. Tak to po z górą sześciuset latach zaborcze wojsko przekroczyło zachodnią granicę Polski, Drang nach Osten został wznowiony – jak się po kolejnych wiekach okazało – z fatalnym skutkiem i dla napadniętych, i dla napastników. Fryderyk II wiedział, że za każdym podbojem zwiększa mu się w państwie procent ludności polskiej, toteż na podbitych ziemiach prowadził konsekwentną politykę wynaradawiania, co nie było jeszcze zwyczajem ówczesnych władców kontentujących się instalowaniem na wcielonych terytoriach własnej administracji i poborców podatkowych, przy pozostawieniu swemu losowi ludności z jej językiem i obyczajem. Fryderyk Wielki wyprzedzał tu swój czas, bo Kulturkampf Bismarcka, rusyfikacyjną presję cesarstwa Romanowów i inne szaleństwa nacjonalizmu wielkich narodów miał przynieść dopiero wiek XIX, a zwłaszcza jego druga połowa. Wielki Fryderyk sprowadził na zdobyczne ziemie 300 tys. kolonistów z całych Niemiec, ujednolicił administrację i prawo, wymuszał używanie języka niemieckiego w szkole, urzędzie i kościele. Jego politykę kontynuował następca i bratanek Fryderyk Wilhelm II, zagarniając w drugim i trzecim rozbiorze najgęściej zaludnione i najlepiej rozwinięte gospodarczo dzielnice Polski wraz z Warsza­wą. W 1794 roku wbił nóż w plecy Powstania Kościuszkowskiego, kiedy ze strony Prus spodziewano się bardziej pomocy zbrojnej niż wspólnego z Rosją oblężenia Warszawy. W ciągu pięćdziesięciu siedmiu lat panowania obu monarchów Prusy więcej niż dwukrotnie urosły terytorialnie, stając się czołową potęgą europejską z dwustutysięczną, znakomicie wyszkoloną armią, sprężystą administracją; ludność niemiecka utraciła jednak w państwie dotychczasową przewagę liczebną. Polska przestała istnieć, tylko gdańska gazeta „Die Wogen der Zeit" pisała po niemiecku w 1846 roku: Żadna miejscowość w świecie z wolnej i niezależnej Polski nie ciągnie takich korzyści jak Gdańsk [...]. Handel zakwitnie, skoro tylko niepodległe państwo polskie otworzy nam swoje granice. A oficerowie i żołnierze pobitej w 1831 roku przez Rosję polskiej armii powstańczej, ciągnący na zachód przez Niemcy, byli witani owacyjnie, wielu z nich zatrzymało się w różnych państewkach niemieckich na dłużej i zdążyło wziąć udział w rewolucji w 1848 roku, własną krwią potwierdzając zasadność nie tylko polskiego hasła: Za wolność waszą i naszą.


Nie liberalne państewka nadreńskie, nie katolicka Bawaria, nie Saksonia (z którą w XVIII wieku przez ponad sześćdziesiąt lat w okresie panowania Fryderyka Augusta i Augusta II Mocnego pozostawała słabnąca już Rzeczpospolita w unii personalnej) miały się okazać zjednoczycielami rozbitych Niemiec i twórcą „Drugiej Rzeszy", ale militarystyczne, zaborcze, despotycznie rządzone Prusy. Państwo ukierunkowane w swej ekspansji na wschód, a przy tym całe podszyte nigdy nie strawioną przez Prusaków – bo zbyt rozległą nawet jak na ich wilczy apetyt – Słowiańszczyzną. Trzeba jednak przyznać temu państwu, architektowi rozbiorów i Świętego Przymierza, że przy całej agresywności, autokratyzmie swych władców i warstwy rządzącej, starało się być – zgodnie z tradycją Zachodu, a w przeciwieństwie do Rosji – państwem prawa, choćby było to prawo aż nadto surowe dla poddanych. Z samej swojej ekspansjonistycznej istoty stawiając na przewagę żywiołu niemieckiego nad podbitym słowiańskim, musiało jednak takie państwo stać się nacjonalistycznym. Tak więc – mimo wszystko – tradycja i mentalność pruska źle wróżyła przyszłej jedności, preferując Drang nach Osten wojowniczych margrabiów znad Odry i krzyżackich komturów z Malborka, Kwidzynia czy Szczytna ponad Ottonowego ducha współpracy i pokoju. Już w 1849 roku król pruski Fryderyk Wilhelm IV odrzucił ofertę cesarskiej korony złożoną mu przez zebrany we Frankfurcie porewolucyjny parlament ogólnoniemiecki, bo warunkiem było uznanie demokratycznej konstytucji, sprzecznej z pruską tradycją oświeconego wprawdzie, lecz nadal tylko despotyzmu. Nie trzeba było długo czekać: po wygranych przez coraz potężniejszą pruską machinę wojnach z Danią, Austrią i Francją, doszło w 1871 roku do proklamowania Drugiej Rzeszy Niemieckiej pod pruskim oczywiście przywództwem i pruskim królem, jako cesarzem Wilhelmem I. Choć celem państwa pruskiego było rozszerzanie granic przez germanizację Słowiańszczyzny, faktycznie nastąpiła „prusyfikacja Niemiec". Nacjonalistyczny duch pruski rozparł się od Mozeli i Renu do Niemna, od Alp do Bałtyku. Europa zsuwała się nieuchronnie ku Wielkiej Wojnie.


Dla Polaków z Wielkopolski, którzy dotąd zachowali pewną odrębność w stosunku do państwa pruskiego (Wielkie Księstwo Poznańskie) i gdzie germanizacja nie była dotąd tak bezwzględna jak na Śląsku i Pomorzu, nastały teraz najgorsze lata. Rok Wiosny Ludów przyniósł pewną szansę na samodzielność, choć dwa lata wcześniej nie powiodło się powstanie w zaborze austriackim. Po zwycięskiej na pewien czas rewolucji w Berlinie, Wielkopolanie zaczęli organizować własne wojsko i przejmować władzę z rąk zdezorientowanej administracji niemieckiej; nadzieje te krwawo rozwiała interwencja armii pruskiej, a tłumienie powstania trwało z górą tydzień (na przełomie kwietnia i maja 1848 roku), bez żadnych szans na militarne zwycięstwo. Walka z polskością nasiliła się szczególnie po ustanowieniu cesarstwa i objęciu stanowiska szefa rządu przez pochodzącego z nacjonalistycznego pruskiego ziemiaństwa (junkrzy) „żelaznego kanclerza” Otto von Bismarcka. Już w 1863 roku – jako premier i minister spraw zagranicznych Prus – zgodził się on na wkraczanie wojsk carskich na terytorium swego państwa w pościgu za polskimi powstańcami. Zarówno polskość, jak i katolicyzm uważane były przez tego typu ludzi za siły odśrodkowe, niebezpieczne dla scentralizowanego mocarstwa nacjonalistycznego. Zwalczając Polaków, budował jednocześnie Bismarck przyjazne stosunki z – usiłującą strawić swoją część Polski – Rosją, z którą oczywiście zadzierać nie zamierzał; jakże przypomina on niektórych późniejszych i znacznie gorzej w historii Niemiec zapisanych polityków... Po 1871 roku rząd Bismarcka rozpoczyna Kulturkampf, w której wyniku, pod hasłami walki o „kulturę niemiecką" na Śląsku, Wielkopolsce i Pomorzu, zniemczane są nazwy miejscowości, a nawet nazwiska osób, germanizuje się szkolnictwo, naukę religii, ogranicza prawa Kościoła – aż do próby całkowitego podporządkowania go państwu, co doprowadziło do aresztowania arcybiskupa Mieczysława Ledóchowskiego i wielu innych księży. Kulturkampf przyniosła zamierzony rezultat tylko częściowo na Pomorzu, gdzie brakowało polskiej warstwy oświeconej. Na Górnym Śląsku od Wiosny Ludów trwało odrodzenie polskości. Co więcej, katolicki robotnik, chłop czy polski mieszczanin – ugodzony boleśnie w swym przywiązaniu do wiary ojców – właśnie przez świadomy opór wobec Kulturkampfu stawał się Polakiem; zwłaszcza w Wielkopolsce. Konflikt z całym światem katolickim Niemiec, do którego doprowadziła ta akcja, zmusił rząd Bismarcka do częściowego wycofania. Teraz walka z polskością miała przejść na płaszczyznę ekonomiczną. Zaczyna się w 1885 roku od „rugów pruskich" – usunięcia wszystkich Polaków niemających statusu pruskiego poddanego, a więc głównie przybyszów z innych zaborów. W rok później powstaje Komisja Kolonizacyjna, dysponująca ogromnymi funduszami rządowymi w celu wykupywania ziemi z rąk polskich, by przekazać ją w ręce niemieckie. W pierwszym roku zostaje wykupionych 12 tys. hektarów i Bismarck woła urągliwie w parlamencie pod adresem polskich ziemian: Jedźcie do Monako! Wydaje się, że polska lekkomyślność przegra z niemiecką systematycznością, a polscy właściciele – korzystając ze sztucznie zawyżonych cen ziemi – szybko się jej pozbędą. Tymczasem akcja napotyka niespodziewany i solidarny opór Polaków ze wszystkich warstw społecznych: powstają stowarzyszenia, banki i kasy wzajemnej pomocy wspierające polskie rolnictwo, przemysł i wszelką działalność publiczną. Życie społeczno-gospodarcze Polaków, przez to nagłe wyzwanie i zagrożenie, nabiera mocy i pewności siebie; Polacy – bez gwarancji i kredytów rządowych, przy niekorzystnym ustawodawstwie – muszą się okazać lepszymi gospodarzami niż Niemcy, by utrzymać się przy swej własności i stanie posiadania. Państwo pruskie jest Polakom nieprzychylne, ale praworządne, system prawny – choć srogi – nie wynika z każdorazowej zachcianki urzędnika, lecz jest w stosunku doń nadrzędny; ułatwia to pokojową walkę. Rozpoczyna się najbardziej dramatyczny i najciekawszy akt tej najdłuższej wojny nowożytnej Europy, rozpoczętej w Wielkopolsce w dniu pierwszego rozbioru, w której mało padło wystrzałów, ale która okazała się zwycięska, w przeciwieństwie do przegranych powstań.


Polacy nie chcą jechać do Monako – wolą pozostać przy swojej ziemi i warsztatach pracy. Na planowanych 40 tys. gospodarstw dla osadników niemieckich udaje się w ciągu pierwszych pięciu lat akcji osadzić zaledwie 690 kolonistów. Co więcej, niektórzy z niemieckich właścicieli ziemskich, korzystając z wysokich cen ziemi, sprzedają ją Polakom i sami wyjeżdżają w głąb Niemiec. Nie udaje się ani wzmocnić żywiołu niemieckiego w Wielkopolsce, ani zapobiec skutkom szybszego przyrostu demograficznego Polaków, ani osłabić ich pozycji gospodarczej. Niezamierzonym efektem akcji jest umacnianie się nacjonalizmu polskiego, połączonego z umiejętnością gospodarowania, samoorganizacja i solidarnością społeczną. Taka właśnie wyjdzie Wielkopolska ze swojej najdłuższej wojny. Do 1900 roku udaje się osadzić w Wielkopolsce 3140 osadników niemieckich i 1136 na Pomorzu. O wiele większe były sukcesy Fryderyka Wielkiego na Śląsku przed stu z górą laty.


W 1894 roku, już po upadku Bismarcka jako kanclerza, powstaje Deutsche Ostmarkenverein, zwane też Hakatą (od nazwisk założycieli: Hansemann, Kennemann i Tiedemann) – stowarzyszenie popierania niemczyzny na Wschodzie. Skoro i ono nie osiągnie zamierzonych rezultatów, praworządne dotąd państwo pruskie zaczyna – wzorem rosyjskim – sięgać poza prawo bądź kształtować je jako germanizacyjną zachciankę. W 1901 roku wstrząsa Europą krzyk dzieci katowanych we Wrześni tylko za to, że nie chciały się modlić po niemiecku. Jeszcze w 1886 roku Bismarck, odpowiadając w parlamencie na interpelację zarzucającą ówczesnej ustawie kolonizacyjnej nacjonalistyczną niesprawiedliwość, mówił: Na wojnie zdarza się nieraz, ze trzeba stracić z oczu zasadę równości wobec prawa. Państwo, które w walce musi zapewnić sobie byt, zarówno w czasie wojny, jak i w czasie pokoju nie zawsze jest w stanie trzymać się utartych torów. Wkrótce potem, udzielając wywiadu paryskiemu dziennikowi „Le Figaro", tłumaczył, że skoro Polacy mnożą się jak króliki, to walka z nimi jest samoobroną. W słynnej mowie na zamku malborskim cesarz Wilhelm II wzywa śpiących rycerzy zakonnych do walki z polskim zuchwalstwem i butą sarmacką. Rok 1904 przynosi nową falę nadzwyczajnych ustaw antypolskich uniemożliwiających budowę domów i parcelację gruntów; symbolem oporu staje się słynny wóz chłopa Drzymały, któremu nie pozwolono wznieść chałupy na własnej ziemi. W 1905 roku strajk szkolny przeciw niemczyźnie obejmuje 50 tys. dzieci. Zakazane zostaje używanie języka polskiego podczas publicznych zgromadzeń. Europa zaczyna się zastanawiać, czy rzeczywiście wilhelmińskie Niemcy są państwem praworządnym? Jakby na potwierdzenie tych wiadomości rok 1907 przynosi drakońską ustawę o wywłaszczeniach, pozwalającą usuwać Polaków z ziemi przemocą, skoro nie powiódł się wykup dobrowolny. Teraz wreszcie będzie można zrealizować cele Kulturkampfu, Komisji Kolonizacyjnej i Hakaty, tylko że ceną za to będzie sięgnięcie po metody znamienne dotąd dla wschodniego imperium tatarsko-bizantyjskiego. Tak oto niegdyś praworządne państwo pruskie, które – wedle Bismarcka – w walce musi zapewnić sobie byt, zaprzeczyło zasadzie rządów prawa, której przedtem jeszcze jako tako usiłowało się trzymać i która jest przecież podstawą wszystkich systemów państwowych Zachodu.


Taka była cena za zasadę podboju wpisaną w sam akt powstania tego państwa, a tak znakomicie zrealizowaną przez dzieło i dziedzictwo Wielkiego Fryderyka. Połykając – kraina za krainą – wielkie aż nie do strawienia kęsy Słowiańszczyzny, Prusy same skazywały się na jad nacjonalizmu, który w takich okolicznościach jest jedyną dającą się zastosować przyprawą trawienną. W tym wypadku jest to ten oczywiście najgroźniejszy rodzaj jadu: nacjonalizm wielkich narodów, o którym z taką obawą i tak przenikliwie mówił Andriej Siniawski, wspomniany w rozdziale poświęconym Rosji. Jak najdobitniej wskazuje przykład rosyjskiego imperium – jad nie do pogodzenia z praworządnością. Już wkrótce historia miała pokazać, do jakich szaleństw i zbrodni doprowadzi on właśnie w Niemczech i jak bardzo bezsilna okaże się tu cała tradycja i kultura Zachodu. Rzeczywistość zgotowana Europie przez Hitlera nie była – zapewne – niczym innym niż okrutnym rachunkiem za siły i procesy, jakie rozpętał jedyny w historii Prus monarcha, któremu potomni dopisali zobowiązujący przydomek „Wielki".


Odpowiedzią na nacjonalizm niemiecki był oczywiście nacjonalizm polski – zwłaszcza w najbardziej świadomej, najlepiej wykształconej i zagospodarowanej prowincji, w Wielkopolsce. Właśnie na podstawie tych doświadczeń powstaje podstawowy kanon polskiego nacjonalizmu XX-wiecznego – Myśli nowoczesnego Polaka (1903) oraz Niemcy, Rosja i kwestia polska (1908) Romana Dmowskiego – postulujący egoizm narodowy, wskazujący na Niemcy jako na głównego wroga, na niemiecki, jakoby wiecznotrwały, Drang nach Osten jako na podstawowe zagrożenie polskości. Ratunkiem ma być sojusz z Rosją, pokonanie Niemiec i przesunięcie granic Polski daleko na zachód, czyli powrót do „idei piastowskiej". Nic też dziwnego, że ostoją Narodowej Demokracji i w ogóle sił prawicy nacjonalistycznej stał się po pierwszej wojnie światowej właśnie były zabór niemiecki; szczególnie tam splot „Polak-katolik" okazał się podstawowym wyróżnikiem nie tylko patriotycznym, ale i ekonomicznym.


Istnieje – rzecz jasna – także polski nacjonalizm antyrosyjski, którego źródłem jest z jednej strony pamięć (a raczej ubarwiona legenda) o dawnych przewagach Rzeczypospolitej na wschodzie, a z drugiej – krzywdy zaznawane od Rosji przez kilka ostatnich pokoleń Polaków, gorzka pamięć przegranych powstań i praktyczna wiedza o narzuconym ustroju. Jego społeczną bazą są – znacznie liczniejsze niż Polacy z byłego zaboru niemieckiego – rzesze, którym los zgotował bliższy kontakt z „białym" albo „czerwonym" caratem. Ale jest to inny nacjonalizm niż ten – antyniemiecki. Polacy, cierpiąc od Rosji na wschodzie, nie cierpieli sami: choć nieraz wadzili się z Ukraińcami, Białorusinami, Litwinami, Żydami, byli wobec imperium rosyjskiego w podobnej jak tamci sytuacji. Pogranicze polsko-rosyjskie jest mozaiką narodów i języków, dlatego też antyrosyjski nacjonalizm Polaków podszyty jest tolerancją wobec wszystkich, którzy stoją wobec „wspólnego wroga". Kierunek ten nie zrodził postaci tak znaczących i konsekwentnych jak Dmowski, które potrafiłyby odwrócić geograficzne zainteresowania Narodowej Demokracji; które głosiłyby oparcie się o Niemcy, wyrzeczenie się „ziem piastowskich" i ekspansję na wschód. Tego rodzaju poglądy ożyły w Polsce w okresie pierwszej wojny światowej, gdy na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej stały wojska Drugiej Rzeszy, cesarz Wilhelm II czynił obietnice zatroszczenia się po wojnie o ewentualną państwowość, a tymczasem ogłaszał zaciąg do „Polnische Wehrmacht”. Być może umocniłby się ten kierunek podczas drugiej wojny, gdyby Hitler okazał się nie rasistowską karykaturą Fryderyka Wielkiego, tylko politykiem troszczącym się o sojusze. Ale i tak nie byłoby to proste odwrócenie myślenia Dmowskiego. Niewątpliwie najwybitniejsza postać spośród Polaków opowiadających się za Niemcami, a przeciw Rosji – zmarły w 1985 roku pisarz Józef Mackiewicz – choć straszliwie mylił się w wielu swoich ocenach, nie był wcale nacjonalistą, ale człowiekiem potrafiącym bardzo głęboko i po ludzku zrozumieć los innych niż Polacy narodów europejskiego Wschodu. I to jest zapewne najistotniejsza cecha polskiego – może nawet nie nacjonalizmu, lecz głębokiego urazu antyrosyjskiego dotykającego wszystkich warstw społecznych, wszystkich partii i wyznań; to także odróżnia polski ból wschodni od zachodniego.


Polacy na zachodzie stali sami wobec Niemców: lepiej zorganizowanych, konsekwentnych, kierujących się rozumem, nie zaś – jak u Rosjan bywa – emocjami, nieraz zbrodniczymi, nieraz wzniosłymi. Aby sprostać Niemcom, musieli się okazać jeszcze lepiej wykształceni i zorganizowani, jeszcze bardziej konsekwentni, chłodni i gospodarni. Także wobec Żydów, którzy – jak każda konkurencja – przeszkadzali im w ekonomicznej batalii o podniesienie swej pozycji wobec nacierających Niemców. Na wschodzie walczyli Polacy głównie szablą i cierpieli w kajdanach, tu walczyli głównie głową, a cierpieli utratą majątku. Stąd też postać polskiego nacjonalizmu zachodniego: dziecka niemieckiego ducha w polskich ciałach i umysłach. Nacjonalizm jest nie tylko dewiacją, jest także lustrem narodów. Niestety, cena – jaką za każdy nacjonalizm się płaci – jest straszna: po obu stronach.


Niemcy wyszły z pierwszej wojny światowej pokonane, ale nie rozbite. Wyszły z poczuciem klęski, utraty na rzecz – uważanej przez niemiecki nacjonalizm za narodowo niższą – Polski ziem, z których od dłuższego czasu niemczyzna niosła na Wschód swą „kulturotwórczą misję". W Polsce – w granicach przyznanych jej przez traktat wersalski – pozostała liczna mniejszość niemiecka, ale poza tymi granicami znalazła się w Niemczech nie mniej liczna mniejszość polska. Pomimo wstrząsającej nimi rewolucji, Niemcy powojenne okazały się o tyle silniejsze od borykającej się ze scaleniem swych ziem i granicznymi wojnami Polski, że potrafiły wykorzystać wszystkie sprzyjające okoliczności podczas nadzorowanych przez zachodnich aliantów granicznych plebiscytów na Śląsku i w południowej części Prus Wschodnich. Śmiertelne zmagania Polski z Rosją sowiecką rodziły wśród skłaniających się ku Polsce mieszkańców tych obszarów uzasadnioną wątpliwość w samo przyszłe istnienie państwa polskiego. Reszty dokonała intensywna propaganda niemiecka, działania bojówek, dużo wyższe środki finansowe i materialne, większe zaufanie do niemieckiej gospodarki, a wreszcie zdyscyplinowanie urodzonych na Śląsku Niemców, karnie przyjeżdżających w rodzinne strony na dzień głosowania. Sprzyjały im zresztą gremia alianckie, niezbyt przychylne (zwłaszcza Anglicy) odradzającemu się po stu dwudziestu trzech latach niewoli państwu, obawiające się zbytniego osłabienia Niemiec. Polska, tak jak i inne państwa Europy Środkowej, którym traktat wersalski umożliwiał niepodległy byt, została przez aliantów zmuszona do podpisania później tzw. małego traktatu wersalskiego, zawierającego gwarancje praw mniejszości narodowych, a więc między innymi. Niemców w Polsce, podczas gdy pokonane Niemcy nigdy nie musiały gwarantować wobec aliantów praw mniejszości polskiej. Wobec stronniczości aliantów, Polacy na zabranych ziemiach zrywali się do powstań. Tak wybuchło zwycięskie powstanie w Wielkopolsce w latach 1918-1919 i trzy kolejne powstania śląskie w latach 1919-1921. W efekcie zarówno Niemcy, jak i Polacy pozostali z subiektywnym poczuciem krzywdy, poniesionej niesprawiedliwości i dotkniętej dumy narodowej.


Nad europejskim pokojem od początku zbierały się chmury urażonych nacjonalizmów, a zachodnia granica niepodległej nareszcie Polski od początku jawiła się jako chwiejna i wątpliwa.


Odbudowane po przegranej wojnie i stłumionych próbach rewolucji republikańskie Niemcy nastawione były od początku antypolsko, a odzyskanie utraconej części ziem pruskich było nadzieją jednoczącą zróżnicowane kręgi społeczne, wyrażaną oficjalnie przez kolejne ekipy rządowe. Klęska, jaką poniósł w 1918 roku diabeł krzyżactwa ucieleśniony w idei pruskiej, była widać nie dość straszna i głęboka, by – obezwładniony – ustąpił miejsca prawie zapomnianemu dziedzictwu Ottona III; wystarczyła tylko na to, by go na pewien czas osłabić, lecz jednocześnie natchnąć żądzą odwetu. Już w 1920 roku przystępują Niemcy do blokady gospodarczej Polski, mając nadzieję, że jeszcze mocniej osłabią kraj uwikłany w wojnę z ZSRR i rozstrzygną na swoją korzyść plebiscyty graniczne. Armia Tuchaczewskiego, tocząc boje pod Toruniem i Włocławkiem, stała nie tylko na ziemi odrodzonej Polski, ale także w granicach dawnych Prus Zachodnich czy częściowo Prus Nowowschodnich, o jakie upominali się ówcześni niemieccy rewanżyści; mesjański ogień „światowej rewolucji" na ostrzach sowieckich szabel godził tak samo w Warszawę jak w Berlin. Ale na zrozumienie tych uwarunkowań nie starczyło już wyobraźni rządowi prezydenta Friedricha Eberta. Ledwie odsunięte zostało polskimi rękoma i krwią niebezpieczeństwo ze Wschodu, już powrócono w Berlinie do polityki kanclerza Bismarcka budowania współpracy z Rosją w imię wspólnego wchłonięcia Polski: w 1922 roku dość nieoczekiwanie zawarty został w Rapallo traktat sowiecko-niemiecki o stosunkach dyplomatycznych, gospodarczych i wojskowych. Niemcy były pierwszym państwem Zachodu, które formalnie uznało ZSRR, położyło kres izolacji bolszewizmu i nawiązało z nim przyjazne stosunki. Dwa państwa nieuznające traktatu wersalskiego podały sobie ręce, a w Armii Czerwonej pojawili się niemieccy instruktorzy wojskowi; nic dziwnego, że Polska odebrała to jak oczywiste zagrożenie. W 1925 roku Niemcy zawierają z zachodnimi aliantami tzw. pakt reński w Locarno, gwarantujący nienaruszalność ustalonych w Wersalu granic, z wyjątkiem jednak granicy z Polską i Czechosłowacją. Pogłębia to oczywiście polskie zaniepokojenie niebezpieczeństwem z Zachodu, tym bardziej że najwyższe czynniki niemieckie nie ukrywają bynajmniej swego rewanżyzmu, przedstawiając Polskę jako Sezonstaadt (państwo sezonowe). Minister spraw zagranicznych Gustav Stresemann już w 1924 roku oświadcza w Królewcu, że Prusy Wschodnie, „gwałtem" odcięte od Rzeszy, zostaną kiedyś z nią złączone. W maju 1925 roku podczas debaty parlamentarnej mówi już bez osłonek: Nie ma nikogo w Niemczech, kto szczerze mógłby uznać, ze stojąca w rażącej sprzeczności z prawem do samostanowienia granica na wschodzie będzie na zawsze faktem niezmiennym. W tymże 1925 roku Niemcy – w nadziei wymuszenia na Polsce ustępstw politycznych – rozpoczynają wojnę celną, zamykając granice dla przywozu polskich towarów, głównie węgla i stali, odgrywających dużą rolę w ówczesnym bilansie płatniczym odbudowującego się państwa. Pogłębia to kryzys gospodarczy w Polsce, zwiększa bezrobocie, lecz nie doprowadza do granicznych ustępstw. Wojna celna trwa do 1929 roku. Rok 1926 przynosi zawarcie niemiecko-sowieckiego układu o przyjaźni i neutralności; w sytuacji, gdy mocarstwa alianckie w istocie dały w Locarno wolną rękę Niemcom na Wschodzie, rysuje to Polakom bliską już wizję kolejnego rozbioru, pogłębia urazy, roznieca nacjonalizm. Przecież ZSRR – mimo zawarcia z Polską kończącego wojnę 1920 roku traktatu w Rydze – też występuje przeciwko granicom i nie uznaje powersalskiego ładu w Europie. Jeszcze z końcem 1920 roku Lenin stwierdził: Pokój wersalski prześcignął wszystkie okrucieństwa, do jakich zdolny był Kajzer [...]. Polaków, kiedy prześladują oni ludność niemiecką, popierają wojska i oficerowie Ententy. Pokój wersalski stworzył z Polski państwo buforowe, które ma odgrodzić Niemcy od zetknięcia z sowieckim komunizmem. Tak, nie trzeba było czekać na dojście Hitlera do władzy, by zobaczyć kolejne wcielenie powracającego Bismarcka i Wielkiego Fryderyka. W 1930 roku minister Gottfried Treviranus otwarcie wzywa swych rodaków do walki o odzyskanie terytoriów na Wschodzie. Powtarza to kanclerz Heinrich Bruning. Czołowy polityk życzliwej dotąd Francji Édouard Daladier podzielił wówczas stanowisko niemieckie; droga do sygnowanego przez tego samego Daladiera układu monachijskiego, umożliwiającego Hitlerowi pochód na wschód Europy, zostaje otwarta – nie wiadomo tylko, czy Polska, czy Czechosłowacja pierwsze padną ofiarą?


Hitler – o czym się dziś słabo pamięta, zwłaszcza w Niemczech – doszedł do władzy drogą demokratyczną, dzięki wyrażonemu przez głosowanie poparciu większości ówczesnego narodu niemieckiego, dla którego widać żywe i atrakcyjne były obłędne hasła rasistowskiego nacjonalizmu i politycznej demagogii z opublikowanej przecież już w 1927 roku Mein Kampf. Nie wyskoczył Hitler ze swą brunatną szajką z piekła, zniewalając siłą poczciwych i zdezorientowanych Niemców; jest, niestety, najbardziej zaawansowanym tworem idei pruskiej, jej do ostatka konsekwentnym wcieleniem, wyprowadzającym rzeczowe wnioski z dotychczasowych niepowodzeń w przyswajaniu słowiańskiego łupu. W wyborach 1932 roku jego partia „narodowosocjalistyczna" – NSDAP – uzyskała dwieście trzydzieści mandatów w Reichstagu, stając się najsilniejszą frakcją parlamentarną Niemiec. Trzydziestego stycznia 1933 roku, za zgodą tegoż niemieckiego parlamentu, zostaje kanclerzem. W październiku tego samego roku NSDAP uzyskuje 90% mandatów poselskich, a przecież terror nazistowski dopiero się zaczyna. Niemcy, jeśli chcą zrozumieć własną historię i sprostać wyzwaniom współczesności, muszą mieć dość odwagi, by nie zapominać także i o tym dziedzictwie.


Na dobro Niemiec można zapisać to przynajmniej, że Hitler – nim zawarł pakt Ribbentrop-Mołotow i napadł na Polskę – wypowiedział nam pakt o nieagresji. ZSRR zaniedbał nawet podobnego uznania dla gwałconego właśnie prawa.


W wojnie, która wybuchła 1 września 1939 roku, pruski generał Erich von dem Bach Zelewski był katem Powstania Warszawskiego, a kapitan strzelców podhalańskich Karol Olbracht von Habsburg poszedł do niemieckiej niewoli.


O poczynaniach hitlerowskich Niemiec w podbitej Polsce mówi się i pisze tak wiele – a czasem nawet nachalnie – że można byłoby darować tutaj powtórkę; są to, co więcej, osobiste doświadczenia w zasięgu pamięci znacznej części żyjących jeszcze Polaków. Ale coraz to słychać napływające, zwłaszcza z Zachodu – oburzające dla ludzi, którzy nad Wisłą przeżyli okupację –bzdury: a to obozy śmierci są propagandową makietą sporządzoną przez polskich nacjonalistów, a to Polacy współpracowali z hitlerowcami w przygotowaniu zagłady Żydów, a już w najlepszym razie uważa się moich rodaków za skłonnych do cierpiętniczej przesady, bo przecież Niemcy to kulturalny naród europejski, tym samym niezdolny do skonstruowania machiny na apokaliptyczną, a przynajmniej azjatycką miarę. Skąd się to bierze?


Po pierwsze, z zasadniczej różnicy między warunkami życia w okresie wojny w Polsce i na Zachodzie. Mieszkańcy Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, nie zaznali okupacji, walczyli na froncie jako żołnierze i ewentualnie tylko – jeśli tak sprawił los – pełni najwyższego zdumienia w jakimś wyzwolonym obozie napotykali jeszcze żywe ludzkie półszkielety albo zwały trupów, których nie zdążyli spalić uciekający zbrodniarze z SS. W okupowanej Francji – tak jak i w pomniejszych krajach zachodnioeuropejskich – toczyło się względnie normalne życie, funkcjonowały urzędy, uczelnie, wydawano książki, wystawiano sztuki, występowali artyści, pracowali w swych laboratoriach uczeni, tylko czasem wywożono w nieznanym kierunku miejscowych Żydów – pewnie na osiedlenie gdzieś na tym dziwnym i nieznanym Wschodzie Europy. Nawet w Czechach – haniebnie sprzedanych Hitlerowi przez Zachód w 1938 roku w Monachium – życie było normalniejsze, choć surowszymi niż we Francji regulowane przepisami. Słowacja, Węgry, Rumunia i Bułgaria były członkami hitlerowskiej koalicji. Tylko w Polsce obowiązywała kara śmierci dla całej, łącznie z najmniejszymi dziećmi, rodziny udzielającej jakiejkolwiek pomocy Żydom. Tylko Polacy – oprócz Żydów – wiedzą, co się dzieje i co się przeżywa, gdy los narodu staje się losem tropionej zwierzyny, Podobnie – choć nie przez tyle lat – żyły niektóre inne ludy europejskiego Wschodu, zwłaszcza Rosjanie, część narodów Jugosławii, nikt więcej...


Po drugie, z nieczystego sumienia Zachodu, który już w Wersalu ratował pruskiego ducha przed zbytnim osłabieniem, w Locarno dał Niemcom wolną rękę na Wschodzie, przypieczętował to w Monachium, nic nie zrobił dla ratowania Żydów, choć miał w ręku właśnie przez polski ruch oporu dostarczone dowody najstraszniejszej w historii ludzkości zbrodni, potem w Jałcie zapłacił Rosji za wojenny wysiłek Polską i innymi narodami środka Europy. Może psycholog powiedziałby tu jeszcze coś więcej i jeszcze bardziej okrutnego o duszy ludzkiej, ale ja już nie chcę.


Kiedyś dawno, na początku lat sześćdziesiątych, kiedy mieszkałem jeszcze w Gdańsku i studiowałem na tamtejszej Politechnice, pewien równie zielony jak ja amerykański student, który właśnie w swej europejskiej włóczędze zwiedził Oświęcim, powiedział mi, że to pewnie propaganda, bo aż tak niewiarygodne. Wsadziłem go na pożyczony od kolegi motocykl i zawiozłem czterdzieści kilometrów na wschód, ku Mierzei Wiślanej, gdzie ruiny obozu Stutthof leżały nietknięte jeszcze ręką wścibskiego konserwatora narodowej pamięci – ot tak, jak je zostawili uciekający w 1945 roku Niemcy. Oglądaliśmy gruzowisko baraków, rozbity korpus krematorium, pełną śmierdzących śmieci komorę gazową, pod nogami chrzęściły nam popękane cegły i zlasowane przez deszcze ludzkie kości. Mój amerykański przyjaciel nie mówił już nic, wyjechał pochmurny i milczący. Boże, dlaczego nie ma już takich zapomnianych Stutthofów, gdzie skrzętna nuda muzeum nie zdążyła jeszcze wypłoszyć czającego się po kątach i nieodgruzowanych zwaliskach Demona Zagłady?


Pozostają więc już tylko papierowe słowa i martwe liczby.


Biologiczna zagłada narodu polskiego, podobnie jak innych niedających się zgermanizować grup słowiańskich w bezpośredniej bliskości Rzeszy Niemieckiej, została zapowiedziana już w Mein Kampf; w tej materii nikt nie mógł mieć wątpliwości co do intencji hitlerowców, podobnie jak w kwestii zagłady Żydów. Byliśmy drugim po nich narodem przewidzianym do całopalenia i gdyby reżim hitlerowski przetrwał nie do 1945, ale – powiedzmy – do 1965 roku, pewnie i większość z nas opuściłaby ten świat przez komin. Stąd bezprzedmiotowe jest pytanie o ewentualnych polskich Quislingów – pewnie by się znaleźli, gdyby byli potrzebni, gdyby Hitler w swych planach przewidział dla Polaków jakąś bardziej dalekosiężną rolę, a przynajmniej prawo do życia w jego „Nowej Europie". Pruskie doświadczenia z nieudaną germanizacją Wielkopolski były na tyle niezachęcające, że Hitler zracjonalizował je przez zbiorowy wyrok skazujący. Wśród stada zwierząt przeznaczonych do roli darmowej siły roboczej – nim doczekają się zagłady – nie są potrzebni przywódcy, lecz kolaboranci do pomocniczej służby policyjnej, szpicle, donosiciele i zwykłe rzezimieszki, oczywiście tacy się znajdowali, nie inaczej niż wśród innych narodów, nie inaczej niż wśród przeznaczonych na rzeź w pierwszej kolejności Żydów. Drugim ważnym powodem szczególnie surowego traktowania Polaków było niedokonanie aktu kapitulacji przez polskie wojsko, przeniesienie się rządu na Zachód, kontynuowanie wojny u boku zachodnich aliantów, a potem także u boku ZSRR – i to całkiem znacznymi siłami. Oprócz tego coraz silniejsza i dotkliwsza dla Niemców partyzantka w kraju.


Terytorium podbitej Polski zostało podzielone na Generalną Gubernię, zamieszkaną początkowo (po napaści na ZSRR przyłączono do niej część terenów okupowanych przez to państwo) przez 12 min Polaków, oraz ziemie wcielone do Trzeciej Rzeszy, gdzie przed wybuchem wojny mieszkało 8,4 min Polaków i Niemców. W Generalnej Guberni Polacy mieli prawo do istnienia jako niemiecka siła robocza, pozbawiona przywództwa, inteligencji, kultury i jakichkolwiek instytucji państwowych, poddana całkowicie niemieckiej administracji. Na ziemiach wcielonych do Rzeszy (zadbano, by były to nie tylko tereny dawnego państwa pruskiego z mniejszością niemiecką, lecz także okręgi przemysłu i bogactw naturalnych) Polacy mieli zniknąć w ciągu dziesięciu lat. W Mein Kampf Hitler napisał całkiem słusznie: Germanizować można ziemię, ludzi – nie. Dlatego od razu wysiedlono z ziem wcielonych całą inteligencję, cały przedwojenny aparat państwowy i wszystkich, którzy mogliby w czymkolwiek „przeszkadzać" zdobywcom, część z nich zresztą zamordowano natychmiast; przykładem jest Piaśnica położona na zachód od Gdyni, w okolicach Wejherowa, gdzie w tamtejszych kaszubskich lasach leży 12 tys. zastrzelonych na miejscu – jak ich nazwali Niemcy – „Arcypolaków". W sumie (nie licząc tych, którzy uciekli przed frontem) wywieziono do Generalnej Guberni lub osadzono w obozach 700-800 tys. Polaków z terenów wcielonych do Rzeszy. Uznanych za nadających się do zgermanizowania – na przykład Kaszubów, Ślązaków, Polaków mieszkających tam jeszcze w czasach pruskich, rodziny mieszane – dobrowolnie lub pod przymusem wpisywano na „niemiecką listę narodowościową" (Volksliste), zmuszano do używania niemieckiego języka i służby w niemieckim wojsku. Opierających się lub uznanych za niepodatnych pozbawiano wszelkiej własności nieruchomej, także gospodarstw rolnych, i tolerowano do czasu zakończenia wojny jako niewolniczą siłę roboczą obowiązaną – jak i przywożeni z Generalnej Guberni robotnicy przymusowi – do noszenia na ubraniu litery „P" oznaczającej ich podrzędny status narodowościowy.


W Generalnej Guberni zlikwidowano szkolnictwo wyższe i średnie, placówki naukowe i kulturalne, wszelkie właściwie instytucje polskie z wyjątkiem Rady Głównej Opiekuńczej, zajmującej się działalnością charytatywną. Dozwolone było jedynie szkolnictwo podstawowe i niższe zawodowe, ale ze ścisłym zakazem nauczania historii i literatury, oraz funkcjonowanie kin wyświetlających filmy niemieckie lub teatrzyków rewiowych – najlepiej półpornograficznych. Popierano natomiast wszystko to, co było związane z piciem wódki, a nawet część wypłaty wydawano robotnikom w okowicie. Najwyższym statusem przewidzianym dla Polaka była rola wykwalifikowanego robotnika. Zachowano polską własność ziemską, ale przedsiębiorstwa polskich właścicieli oddano niemieckim zarządcom.


Od początku stosowano wobec Polaków – zarówno w Generalnej Guberni, jak i w Rzeszy – terror obliczony na zastraszenie ogółu, wymierzony na początku przede wszystkim w inteligencję, grupy przywódcze, członków aparatu państwowego podbitej Polski. Poza bezpośrednimi aktami terroru, jakich dopuszczały się czasem frontowe oddziały (na przykład w Bydgoszczy – gdzie rozstrzeliwano Polaków za rzekome mordowanie mniejszości niemieckiej), już w listopadzie 1939 roku rozpoczęto w Palmirach pod Warszawą systematyczne rozstrzeliwanie zakładników i więźniów, wśród których było wiele wybitnych postaci życia społecznego i politycznego Rzeczypospolitej. Podobne akcje pacyfikacyjne prowadzono w innych miejscowościach, a od 1941 roku także w miastach poprzednio terroryzowanych przez sowieckie NKWD, jak Wilno czy Lwów. W celu sterroryzowania społeczeństwa rozpoczęto też wywózki do zakładanych systematycznie obozów pracy, a potem coraz częściej i zagłady. Pierwszy z nich powstał w Oświęcimiu, na polskich terenach wcielonych do Rzeszy, i wkrótce powiększono go o olbrzymią filię w Brzezince. Zaraz potem powstały obozy w Stutthofie, Treblince, Majdanku, Chełmie, Sobiborze, Bełżcu i dwustu innych miejscowościach. Wywożono również do wcześniej istniejących obozów w Niemczech. Po napaści na ZSRR, w miarę zwiększania się oporu społeczeństwa polskiego, akcji partyzanckich i sabotażowych, zaczęto stosować zasadę odpowiedzialności zbiorowej w myśl reguły: „za jednego zabitego Niemca, wielu Polaków". Tak więc rozstrzeliwanie zakładników i wywózki do obozów nasiliły się, otaczano i niszczono całe wsie podejrzane o współpracę z partyzantką, na ulicach wyłapywano przypadkowych ludzi posyłanych – zależnie od uznania oprawców – na śmierć, do obozów albo na roboty do Rzeszy. Rekrutacja przymusowych, niewolniczych robotników wywożonych w głąb Niemiec stała się przemysłem; początkowo starano się pozyskać ich ochotniczo, potem organizowano uliczne łapanki. W 1939 roku wyjechało na roboty do Rzeszy 40 tys. Polaków, ale dwa lata później już 400 tys. W 1942 roku wyjechało 800 tys.; w 1943 roku – 1,2 min. Część z nich nie wróciła nigdy.


Po napaści na ZSRR, gdy hitlerowskiemu przywództwu wydawało się, że już panuje nad całym światem, zmieniono plany dotyczące Generalnej Guberni Opracowany wówczas „Plan generalny Wschód" przewidywał jej zniemczenie w ciągu dwudziestu lat i stopniową likwidację Polaków po wygranej wojnie. Zaostrzyło to jeszcze terror. Tytułem „eksperymentu" postanowiono w 1942 roku przeprowadzić akcję zniemczenia Zamojszczyzny, wysiedlając z niej 150 tys. Polaków, a na ich miejsce sprowadzając całymi wsiami osadników niemieckich. Dzieci „nadające się do zniemczenia" odbierano rodzicom i wywożono do Rzeszy. Większy zasięg akcji udaremniło przeciwdziałanie polskiej partyzantki, niszczącej wsie zasiedlone przez kolonistów.


Naród najbardziej nieszczęśliwy, bo przewidziany w pierwszej kolejności do krematoryjnych pieców – Żydów – od początku pozbawiono nawet tych minimalnych praw, jakie mieli Polacy w Generalnej Guberni. Oznakowano Żydów opaskami z gwiazdą Dawida, zgromadzono w zamkniętych i strzeżonych gettach, gdzie drastycznie obniżono racje żywnościowe, skazując mieszkańców na powolną śmierć głodową. Przebywanie Żyda poza gettem lub wstęp Polaka do getta bez zezwolenia karane były natychmiastową śmiercią. Za zabicie Żyda nie groziła jakakolwiek kara, za denuncjację ukrywającego się przysługiwała nagroda, wszelka zaś pomoc Żydom karana była rozstrzelaniem całej polskiej rodziny. Zachęcało to oczywiście wszelkiego rodzaju kryminalistów i ludzi bez sumienia, których w żadnym społeczeństwie nie brakuje, a z ewentualnej pomocy Żydom czyniło sprawę najwyższego heroizmu. Stopniowo rozpoczęto wywózkę Żydów do specjalnie konstruowanych obozów zagłady, gdzie chodziło nawet nie o wyciśnięcie z więźniów roboczego wysiłku, lecz tylko o przerobienie na proch jak największej liczby żydowskich ciał. Stąd metodycznie opracowana technika krematoriów, komór gazowych, ale także na przykład specjalnych samochodów ciężarowych duszących spalinami przewożonych w nich więźniów. Systematyczność w wykorzystywaniu efektów tego „przemysłu śmierci" jest godna uwagi; popioły użyźniały ziemię, włosy ofiar przerabiano na materace, zabrana im odzież i obuwie trafiały do ponownego użytku, biżuteria i złote zęby – do przetopu, kości – do fabryki kleju. Sam – jako dziecko – miałem jeszcze możność obejrzenia eksperymentalnej instalacji do przerabiania na mydło resztek ludzkich ciał, opuszczonej przez uciekających z Gdańska hitlerowców. Do tego właśnie skromnego budyneczku dzisiejszego zakładu anatomicznego Akademii Medycznej w Gdańsku (al. Zwycięstwa, róg ul. Curie-Skłodowskiej) zaprowadził stumanionych Niemców ten sam właśnie – tylko z żelazną konsekwencją rozumiany – duch prusactwa, który Fryderykowi Wielkiemu kazał niszczyć polskość na Śląsku i Pomorzu, a Bismarckowi zakładać Hakatę. Jeśli jednak nie poznamy i nie zrozumiemy tej strasznej drogi, okażemy się niezdolni do objęcia ogromu wlokącej się przez ostatnie wieki tragedii niemieckiej – zwłaszcza tej pruskiej, w której główną rolę gra niemożliwa do zasymilowania słowiańskość – okażemy się niezdolni do wyciągnięcia z niej wniosków niezbędnych zarówno dla Niemców, jak i dla Polaków. Powtórzyć za Tomaszem Mannem, że dramatem Niemców było opóźnienie procesów demokratyzacji państwa i utknięcie w autorytaryzmie, to jeszcze za mało, tragedia zarówno Niemców, jak ich sąsiadów zaczęła się od imperialnej żarłoczności Fryderyka. Z wielkiego niemieckiego „snu o Rzeszy" ziściło się to, co najgorsze, bo uwięzione w raz dokonanych podbojach, coraz rozpaczliwiej – a więc i okrutniej – poszukujące sposobu skonsumowania nadmiernie obfitych kęsów. Rzesza była zwyrodniała w swym pruskim trzonie wcześniej, niż dane jej było zaistnieć.


Ile ofiar z terenu Polski i spośród jej obywateli obciąża sumienie niemieckie? Powszechnie podaje się liczbę około 6 min obywateli Drugiej Rzeczypospolitej, którzy zginęli na wojnie w związku z działaniami wojennymi, a także w wyniku bezpośrednich (obozy, pacyfikacje, rozstrzeliwania) oraz pośrednich (na przykład głód) represji okupanta. Propaganda PRL obciążała nimi tylko jednego najeźdźcę – niemieckiego, co nie jest sprawiedliwe, bo trzeba odjąć prawie milion wygubionych w ZSRR. Można więc mówić o 5 min ofiar hitleryzmu. Są wśród nich także 3 min polskich Żydów. Samych Polaków jako ofiar niemieckich można zliczyć około 2 min (Ukraińcy, Białorusini i Litwini w przygniatającej większości znaleźli się po 17 września w ZSRR, a potem pod okupacją hitlerowską poza Generalną Gubernią).


Masowa zagłada narodów i okrucieństwo wobec pokonanych nie są pomysłem niemieckim. Wystarczy przypomnieć masową rzeź Ormian rozpętaną na początku naszego stulecia w upadającym już imperium tureckim, dokonaną przez fanatyków nacjonalistycznych i religijnych przy czynnym wsparciu ówczesnych władz państwowych Turcji. Zapomniana dziś prawie rzeź z początku stulecia pochłonęła prawie półtora milionów ofiar, a więc znacznie mniej niż późniejsza zagłada Żydów, jednak dla Ormian była to wówczas połowa narodu. Obozy koncentracyjne pierwsi zakładali Anglicy – też z początkiem stulecia – dla pokonanych białych kolonistów południa Afryki pochodzących z Niderlandów i zwanych Burami, których niepodległe republiki przeszkadzały w poszerzaniu posiadłości brytyjskiej korony. Można także przypomnieć przeróżne inne rzezie: paryską noc św. Bartłomieja, kiedy to w 1572 roku wymordowano wiele tysięcy francuskich protestantów, krwawe rozprawy Rzeczypospolitej ze zbuntowaną Ukrainą i odwety kozaczyzny, okrutne tłumienie przez Brytyjczyków powstań w Indiach, kiedy schwytanych Hindusów przywiązywano do dział i rozrywano ich ciała wystrzałem, wycięcie przez Turków greckiej ludności wyspy Chios w 1822 roku i wiele, wiele innych. No i wreszcie bezpośrednio poprzedzający hitlerowskie obozy – Archipelag Gułag, którego instalowanie rozpoczął nasz rodak Feliks Dzierżyński pod pieczą Lenina i Trockiego, a rozwinął do nieporównywalnych z niczym rozmiarów – car zbrodniarzy Józef Stalin.


Syberia, Sachalin czy Kołyma są na pewno dla niemieckich zbrodni kontrargumentem, ale czy rozgrzeszeniem?


Hitlerowska machina śmierci działała szybciej, bardziej zdecydowanie i metodycznie, była o tyle sprawniejsza i doskonalsza, o ile Niemcy dysponowały lepszą techniką i organizacją.


To wszystko. Ludzkość w swojej historii nie wytworzyła nigdy czegoś bardziej potwornego, choć sowiecki komunizm, w ciągu długich dziesięcioleci swego istnienia, wytracił więcej istnień. Spór o to, czy Stalin, czy Hitler był bardziej odrażającym zbrodniarzem, nie ma sensu, bo może polegać tylko na licytacji okropności. Jest tym więcej bezprzedmiotowy, że drogi do zbrodni i sposoby jej realizacji – mimo pewnych podobieństw – są odmienne, ten sam jest tylko przedśmiertny strach, ból i trwoga.


Berlin, oblężony i metodycznie niszczony przez Armię Czerwoną, upadł 2 maja 1945 roku, parę dni po tym resztki sił zbrojnych Trzeciej Rzeszy podpisały akt bezwarunkowej kapitulacji. Zwęglone szczątki znalezione w pobliżu Kancelarii Rzeszy miały być zwłokami Hitlera, a marne postacie na ławie oskarżonych norymberskiego procesu – elitą przywódczą państwa o trwałości zamierzonej na tysiąclecie i o ambicjach narzucenia swego ładu całemu światu. Niemcy były zbombardowane, spalone, splądrowane, zajęte przez obce armie, ludność zdziesiątkowana, gospodarka w rozsypce. Tak się skończyła wielka i ambitnie zamierzona droga Prus: od stworzenia poza Niemcami na podbitych (słowiańskich głównie) ziemiach najsilniejszego państwa niemieckiego, przez narzucenie Niemcom zwierzchności i nacjonalistycznej idei tego częściowo tylko niemieckiego tworu, aż po ostateczną egzekucję, dokonaną też słowiańskimi rękoma, w maju 1945 roku w stolicy Prus, która – jak na urągowisko – zachowała do dziś pradawną nazwę od tysiąclecia nieistniejącego słowiańskiego grodu. „Prusyfikacja Niemiec" zaowocowała najbardziej odrażającą hańbą w historii świata, a już na pewno Zachodu. Wiemy, ile zapłaciły za to podbite i tępione ludy, bo sami jesteśmy jednym z nich. Ale powinniśmy też pamiętać o przerażających konsekwencjach, jakie za swe pruskie szaleństwo poniosły Niemcy. Była to bowiem także najstraszniejsza w dziejach katastrofa państwa i narodu.


W porównaniu ze stanem swej szczytowej potęgi w 1939 roku, Niemcy straciły w wyniku drugiej wojny światowej 40% terytoriów, 20% ludności i 60% majątku narodowego. Przegrana w pierwszej wojnie światowej dokonała się w walkach na obcych terytoriach, teraz alianckie armie przetoczyły się przez całą ziemię niemiecką i zajęły ją do ostatniego skrawka. W 1918 roku państwo niemieckie zachowało swój rząd, armię i wszelkie instytucje; w 1945 roku wszystko przestało istnieć, niepodzielną władzę przejęli zwycięscy alianci, a ostatni rząd Trzeciej Rzeszy, pod kierownictwem admirała Dönitza, został przez aliantów aresztowany. Na pobite Niemcy spadła niebywała w dziejach hańba i moralne potępienie całego świata. Wielka niemiecka nadzieja patriotyczna: zjednoczenie państwa – zrealizowana po wiekach rozbicia dopiero w 1871 roku pod pruskim przewodem – została zaprzepaszczona, kto wtedy wiedział, na jak długo? W centrum Niemiec nakreślona została granica nie tylko między dwoma różnymi państwami, ale dwoma przeciwstawnymi blokami politycznymi; wkrótce obrosła ona ze wschodniej strony nieprzekraczalnymi zasiekami, a niemiecką i pruską stolicę – Berlin – przedzielił mur. Na wszystkich tych granicach Niemcy strzelali do innych Niemców niechcących się pogodzić z życiem w narzuconym im ze Wschodu systemie politycznym. Aż nadto wiele nieszczęść jak na jeden naród. Doprawdy, klęski z 1918 roku nie da się porównać z całkowitą katastrofą, jaką przyniósł rok 1945.


Układ wersalski pozostawiał narody na swoim miejscu; kto chciał, repatriował się przez powersalskie granice, inni zostawali jako mniejszość narodowa. Była w tym szlachetna i słuszna idea pozostawienia ludzi przy swojej ojcowiźnie, ale wyrosły z tego wzajemne spory, walki i prześladowania, a potem żądania odwetowe na wszystkich prawie mieszanych narodowo pograniczach Europy Środkowej. W Jałcie i Poczdamie postanowiono więc utwierdzić nowe granice przymusowymi przesiedleniami, powołując się na udany precedens wzajemnego przemieszczenia półtora miliona Greków i Turków w 1923 roku pod nadzorem międzynarodowym. Polacy z Kresów Wschodnich – jeśli tylko zechcieli ich zwalniać z sowieckiego obywatelstwa funkcjonariusze Stalina – pojechali zasiedlać odzyskane ziemie piastowskie. Dlatego do dziś, jeśli ktoś chce usłyszeć czysty dialekt wileński, powinien jechać do Gdańska albo Koszalina, jeśli lwowski – do Gliwic i Wrocławia.


Ale co wiemy o przesiedlonych na zachód Niemcach, dla których te ziemie – choćby nie wiem jak były „piastowskie" w swym historycznym rodowodzie – stanowiły od wieków jedyną Ojczyznę? Polacy w dzisiejszej Polsce nie wiedzą o nich wiele więcej niż w czasach komunizmu: ot, byli, uciekli wraz z wycofującym się frontem, resztę wywieziono. A zresztą nie chcą wiedzieć. Polacy bowiem uważają, że tylko oni w tej części Europy są prawdziwie cierpiącym „Chrystusem narodów", no – ewentualnie jeszcze Żydzi.


W październiku 1944 roku wojska sowieckie przejściowo zajęły część Prus Wschodnich, po raz pierwszy wkraczając na tereny zamieszkane zwarcie przez Niemców. Dla zwykłego żołnierza i oficera nadszedł nareszcie wytęskniony czas odpłaty: za wymordowaną ludność cywilną, za zrównane z ziemią miasta, za zasadę odpowiedzialności zbiorowej egzekwowaną w niemieckich akcjach pacyfikacyjnych, za obozy zagłady, za nieludzkie traktowanie jeńców sowieckich, za wszystko! Znany, dotąd raczej szanowany pisarz rosyjski Ilja Erenburg pisał we frontowej ulotce: Zabijaj! Nie ma dla nas nic weselszego niż niemieckie trupy! Wycofując się z miejscowości Nemmersdorf – by wkrótce znów powrócić – oddziały Armii Czerwonej zostawiły za sobą zgwałcone kobiety, setki trupów osób cywilnych, nieraz bestialsko pomordowanych. Wypadki z Nemmersdorf nie były wyjątkiem. Z Prus Wschodnich ku zamarzniętej tafli Zalewu Wiślanego ruszyła lawina przerażonych, walczących już tylko o miejsce na przepełnionych statkach ewakuacyjnych, mrących po drodze z wyczerpania i głodu uchodźców. Na płynące ku zachodowi, wypełnione cywilami statki czyhały już sowieckie samoloty i łodzie podwodne. Jedna z największych w historii żeglugi katastrof to storpedowanie 30 stycznia 1945 roku statku „Wilhelm Gustloff” z 6 tys. uchodźców na pokładzie. Wybuchła wówczas okrutna walka o dostęp do kilku łodzi ratunkowych, katastrofę przeżyło według jednych źródeł 1216 osób, według innych tylko 838.


Podobne wydarzenia i podobna ucieczka rzesz niemieckich cywilów miała miejsce – wraz z przesuwaniem się frontu na zachód – na innych terenach zamieszkanych przez Niemców. Zbliżanie się Armii Czerwonej czy walczących wraz z nią oddziałów polskich uważano – i słusznie – za początek zemsty; masowa zemsta zaś nie wybiera między winnymi a przypadkowym tłumem. Trudno się tu komukolwiek dziwić: zbyt straszne były rachunki krzywd, by utrzymać na wodzy ludzkie emocje. Ale warto przypomnieć, że wśród sowieckich żołnierzy wkraczających do Prus Wschodnich znajdowali się major Lew Kopielew i kapitan Aleksander Sołżenicyn. Kopielewa aresztowano za krytykę wykroczeń Armii Czerwonej, zarzucając mu „drobnomieszczański humanitaryzm". Sołżenicyn dostał za to samo osiem lat łagru, zaczynając w ten sposób swą literacką podróż po Archipelagu Gułag; obaj opisali w swych książkach te straszne wydarzenia i obaj zostali w ten lub inny sposób usunięci ze swej ojczyzny.


Część uciekinierów pozostała aż za Odrą, część usiłowała powrócić do domów po przetoczeniu się frontu. Zaraz po objęciu przez polskie władze polityczne terenów poniemieckich – nim rozpoczęła się zatwierdzona przez aliantów akcja wysiedleńcza – lokalni komendanci na własną rękę nieraz wypędzali „odwiecznych wrogów" za linię Odry-Nysy, byleby tylko zmniejszyć faktyczną liczbę ewakuowanych. Stalin oświadczył bowiem w Poczdamie, że na ziemiach obejmowanych przez Polskę, Czechosłowację i ZSRR Niemców prawie już nie ma, bo ludność ewakuowała się przed nadejściem frontu. Oczywiście, te dzikie przesiedlenia były szczególną okazją do gwałtów, przemocy i aktów zemsty. Wkrótce rozpoczęły się przesiedlenia planowe, zgodne z porozumieniami z Jałty i Poczdamu. Trudno jednak stwierdzić, by odbywały się w sposób uporządkowany i ludzki, jak stawiał sprawę art. 13 poczdamskiej umowy mocarstw. Niemców powiadamiano o terminie wyjazdu, pozwalając zabrać tylko najniezbędniejszy bagaż osobisty i nie zezwalając na jakiekolwiek wyjątki od wysiedleńczej reguły (chorzy, starcy itp.). Pół biedy, jeśli od razu ładowano ich do towarowych wagonów i wywożono za Odrę, gdzie warunki życia były jeszcze gorsze niż w państwach zwycięskiej koalicji. Nieraz gromadzono ich na dłuższy czas w dawnych obozach jenieckich lub opuszczonych hitlerowskich obozach pracy przymusowej (Łambinowice, Fordon, Potulice i inne, gdzie marli z głodu i epidemii) albo też byli wykorzystywani jako przymusowi robotnicy. Bywało, że zdolnych do pracy niemieckich cywilów wywożono na przymusowe roboty do ZSRR, gdzie zresztą rzesze jeńców Wehrmachtu były zamienione (nie bacząc na koniec wojny) w darmową armię pracy niewolniczej i zwalniane dopiero po latach – jeśli przeżyli. W okresie przedwyjazdowym na ludność niemiecką spadały rozmaite szykany – zmniejszenie racji żywnościowych, obowiązek noszenia białych opasek, przymusowa praca i inne. Postępowanie Polaków i Rosjan, cywilów i wojskowych, zasługiwało często na miano terroru. W drodze ku nowej granicy lub przy jej przekraczaniu wysiedleńcy byli rabowani z resztek dobytku.


Polacy nie zjawili się na Ziemiach Zachodnich jako zwycięzcy. Zjawili się z woli zwycięzców. Polakom także odebrano ziemie – na wschodzie. Ale zamiast spotkania dwóch narodów, które wiele wycierpiały i które poddano okrucieństwu jałtańskich rozstrzygnięć zwycięskich mocarstw, to spotkanie stało się okazją do polskiej odpłaty za wojenne i wcześniejsze jeszcze krzywdy. Być może inaczej być nie mogło po okrucieństwach najstraszniejszej z wojen. Ale nigdy gwałt nie powinien być odpłatą za gwałt. Cierpienia wysiedlanych Niemców obciążają polskie sumienie narodowe.


Według danych Federalnego Urzędu Statystycznego RFN, pod koniec wojny na wschód od dzisiejszej granicy NRD zamieszkiwało 16,5 mln cywilnych Niemców. Z tej liczby 2,22 mln straciło życie w wyniku ucieczki lub przesiedleń; 11,6 mln powróciło do Austrii, RFN lub NRD. Na obecnym terytorium Polski znajdowała się ich największa liczba, bo 8,46 mln, z czego 1,5 mln poniosło śmierć, reszta dotarła do któregoś z państw niemieckich. W tym samym czasie (do 1950 roku) przybyło z ZSRR 2,2 mln Polaków wysiedlonych zza Bugu, a 520 tys. Litwinów, Białorusinów i Ukraińców wysiedlono z Polski do ZSRR.


Taki był bilans największej w tym tysiącleciu (a może i w historii) wędrówki ludów, a na pewno największej w historii wędró­wki przymusowej.


Powojenna wędrówka ludów zrujnowała cały dotychczasowy dorobek niemieckiego Drang nach Osten. Ale w istocie wielki marsz Germanów za Łabę i Odrę – zainicjowany przez wojowniczych margrabiów pod koniec poprzedniego tysiąclecia, a przez pracowitych mieszczan mnichów i kupców u początku tysiąclecia dzisiejszego – wyczerpał swe wewnętrzne siły dużo wcześniej, nim zachwiał się na gruzach Stalingradu i rozpadł w ruinę wraz z niemiecką stolicą. Jeśli wziąć pod uwagę ziemie wschodnich Niemiec, wraz z bezpośrednim obszarem terytorialnej ekspansji niemczyzny w ostatnich stuleciach, czyli łączny obszar Polski i dawnej NRD wraz z Berlinem Zachodnim, to w połowie XIX wieku 66% jego ludności stanowili Niemcy, a 34% Polacy (inne narodowości można pominąć). Bezpośrednio przed pierwszą wojną światową było tam 60% Niemców i 40% Polaków, a więc Bismarckowi i jego następcom nie udało się z pomocą Kulturkampfu i Hakaty zahamować odpływu etnicznych Niemców na Zachód (tzw. Ostflucht) oraz powściągnąć szybszego tempa rozwoju demograficznego Polaków. Bezpośrednio przed drugą wojną światową stosunek ten wynosił 52% Niemców i 48% Polaków. Powojenna wędrówka ludów przechyliła wagę na stronę polską, bo w 1950 roku było tu 48% Niemców i 52% Polaków. Zjawisko rozwija się jednak dalej: na początku lat osiemdziesiątych mieliśmy już tylko 34% Niemców i 66% Polaków, a więc dokładne odwrócenie tak niepokojącego Bismarcka stosunku z połowy XIX stulecia. Warto zwrócić uwagę, że w trzydziestoleciu 1950-1980 procesy demograficzne doprowadziły do bardziej znaczących zmian niż okrutna druga wojna światowa i następujące po niej wypędzenie Niemców; w tej perspektywie jest ona tylko epizodem minimalnie przyśpieszającym nieskwapliwy bieg procesów historycznych. Gdyby nie szczelna i najeżona zasiekami granica, gdyby nie strzały do uciekinierów na berlińskim murze, terytorium to wyludniłoby się bardziej i stosunek niemczyzny do polszczyzny byłby tam jeszcze mniej korzystny.


Katastrofa Niemiec i narodu niemieckiego w 1945 roku jest tylko spektakularnym przypieczętowaniem ostatecznego krachu wielkiej niemieckiej idei antysłowiańskiej sprzed tysiąclecia. Dzisiejsza Europa Środkowa, a nawet Wschodnia jest daremnym cmentarzyskiem niemieckim, na którym pleni się bujnie nowe, słowiańskie życie. Jest tak niezależnie od tego, jak narodowo, moralnie i politycznie ocenimy tę przemianę. I niezależnie od tego, kto i jaką zapłacił za nią cenę. Takie są fakty.


Dawna sowiecka republika autonomiczna Niemców nadwołżańskich, sprowadzonych tam jeszcze przez Katarzynę II, zamieszkana przez 1,5 mln osób, została w 1941 roku rozwiązana przez Stalina w odwet za napaść Hitlera na ZSRR, a tamtejsi Niemcy wywiezieni na syberyjską poniewierkę. Ci, którzy ocaleli, pozostali obywatelami sowieckimi i nigdy nie figurowali na jakichkolwiek listach repatriacyjnych. W dziś rumuńskim, a niegdyś węgierskim, Siedmiogrodzie oglądałem piękne miasta wzniesione przed wiekami wysiłkiem niemieckich osadników, gdzie w rozpadających się renesansowych kamieniczkach gnieździ się rozpaczliwa wschodnioeuropejska bieda o twarzach jakby wprost przeniesionych z Saksonii czy Hesji. Na rozszabrowanych cmentarzach można jeszcze znaleźć szczątki nagrobków niemieckich żołnierzy, którzy polegli w pierwszej ze światowych wojen za „cesarza i ojczyznę". W którejś z niegdyś niemieckich wsi Siedmiogrodu widziałem rozpadający się luterański kościół do ostatka sprzątany i szorowany przez stare kobiety jakby wyjęte z obrazów Bruegla; będą go pewnie tak szorować te ówczesne poddane – ni to małego Stalinka, ni to wampira Draculi – rumuńskiego dyktatora Nicolae Ceausescu, aż cegły rozlatującego się sklepienia zwalą im się na głowy. W solidnych poniemieckich, do dziś dobrze ludziom służących gospodarstwach Mazur, Śląska i Pomorza rodzi się dziś już trzecie pokolenie przywiezionych tu znad Niemna i Dniestru – też wykorzenionych ze swej ojcowizny – polskich kresowych wieśniaków.


Zaprawdę, trzeba byłoby przymusowo oprowadzać po takich – naznaczonych krwią, nieszczęściem, zawiedzionymi nadziejami, ale jednocześnie bujnym zielskiem na nowo pieniącego się życia – miejscach tych wszystkich, którzy jeszcze wierzą w Drang nach Osten: zarówno Niemców, jak i spóźnionych polskich pogrobowców Dmowskiego, z których niejeden jeszcze niedawno nosił komunistyczną legitymację w kieszeni.


Drang nach Osten upadł na długo przedtem nim upadł komunizm, jest już tylko martwym zapisem w historii. Ale jeśli tak, to upadła również nacjonalistyczna idea Dmowskiego wzywająca do przeciwstawienia się naporowi z Zachodu – ona też jest już tylko historycznym zapisem, bo utraciła swe żywe korzenie. Wypadałoby więc, by moi rodacy przestali się na nią powoływać, niezależnie od tego, w co i jak ją w danej chwili opakowują. Oba te martwe już upiory przeszłości zdążyły jeszcze – w czasach PRL – wykonać sporą pracę na rzecz umocnienia panowania komunistycznej biurokracji, stanowiąc jednocześnie w oczach sporej części Polaków jedyne coś warte uzasadnienie stałej obecności sowieckich dywizji nad Wisłą i Odrą. Skoro bowiem Niemcy o niczym innym nie marzą niż o odzyskaniu ziem zaodrzańskich – a tak ich bezustannie prezentowała oficjalna propaganda – to jedyną siłą zdolną im się przeciwstawić jest potęga sowiecka, trzymająca w żelaznych ryzach Niemiecką Republikę Demokratyczną i powściągająca odwetowców z Republiki Federalnej Niemiec przed zrobieniem użytku ze swych czołgów i rakiet dostarczonych im przez „imperializm amerykański". W ten sposób ewentualna zmiana ustroju na bardziej demokratyczny, połączona z wycofaniem się ZSRR, jawiła się jako oczywisty wstęp do połączenia obu państw niemieckich pod sztandarem odwetu i do powtórki września 1939 roku, a może nawet – jak ostrzegali co bardziej krewcy propagandyści – nowego traktatu rozbiorowego. Tak więc satelicki status ówczesnej Polski, zmarnienie gospodarki w uścisku bezwładnej biurokracji partyjnej, zniszczenie „Solidarności" i niemożność powrotu do polskich tradycji demokratycznych, stanowią – wedle tej propagandy – całkiem jeszcze rozsądną cenę płaconą za narodowy byt, za możność zamieszkania Polaków w Szczecinie, Gdańsku i Wrocławiu, skoro nie wolno im mieszkać w Wilnie czy we Lwowie. Każdy odwetowo brzmiący głos najmarniejszego nawet prowincjonalnego politykiera z RFN był w ówczesnej Polsce wzmacniany i rozgłaszany, jako najlepsze uzasadnienie niezbędności komunistów u władzy. Jeżeli mogli oni czegoś chcieć od Niemców, to tylko tego, by takich głosów było jak najwięcej. Jeśli Niemcy chcieliby wtedy utrwalić system komunistyczny i sowiecką obecność w Polsce, powinni jak najczęściej wspominać o dziedzictwie Rzeszy w granicach z 1937 roku, o swych odwiecznych prawach do Szczecina, Gdańska i Wrocławia. Rządząca biurokracja partyjna – obojętnie, czy pod kierownictwem Jaruzelskiego, czy Gierka bądź Gomułki – była im za to nieodmiennie wdzięczna, choć w swej propagandzie przedstawiała ich jako wściekłych pogrobowców Bismarcka.


Ta nachalna propaganda była wzmacniana przez zakorzeniony w świadomości Polaków odwieczny lęk przed Niemcami, przez żywą w starszych pokoleniach pamięć wojny, przez pozostałości po antyniemieckich, a prorosyjskich ideach Dmowskiego. Stąd dyskretne odwoływanie się do przedwojennej prawicy, zauważalne już w drugiej połowie dekady Edwarda Gierka, a nasilone za czasów przywództwa Wojciecha Jaruzelskiego. Ale stąd też tak mało wiedzą Polacy o cierpieniach Niemców wypędzonych po wojnie ze swoich domów, ale także o niemieckich tradycjach antynazistowskich. O Kreislauer Kreis, gdzie w dzisiejszej Krzyżowej na Dolnym Śląsku spotykali się antyhitlerowscy Prusacy, z których wielu przypłaciło życiem swoje spiskowanie i gdzie na wmurowanie pamiątkowej tablicy w niszczejącym zamku rodziny von Moltke trzeba było czekać, aż upadnie komunizm. O grupie „Białej Róży". O organizacji pułkownika Clausa Stauffenberga, który w 1944 roku dokonał zamachu bombowego na Hitlera w położonych na dzisiejszych Mazurach bunkrach jego kwatery. Albo o tak pięknej postaci jak Carl von Ossietzky, który przyznaną mu w 1935 roku pokojową Nagrodę Nobla otrzymał zamknięty w hitlerowskim obozie koncentracyjnym; zbyt to przypominało sytuację polskiego laureata tejże nagrody w 1983 roku, choć nie aż tak drastyczną. Dlatego też chyba tak szybko zapomniano tę wielką pomoc materialną, jaką otrzymało z RFN polskie społeczeństwo po wprowadzeniu stanu wojennego, kiedy to rząd zachodnioniemiecki sam pokrywał koszty transportu, a rząd PRL nie okazał nawet na tyle wspaniałomyślności, by zrezygnować z pobierania opłat pocztowych.


Tak... W historyczny rok 1989, kiedy upadł zarówno komunizm, jak i mur berliński, nie weszliśmy najlepiej przygotowani.


Z tej właśnie perspektywy – mądrze, szlachetną nutą Ottonową, zabrzmiał w 1965 roku (tuż przed tysiącleciem chrztu Polski) list polskich biskupów do biskupów niemieckich: przebaczamy i sami prosimy o przebaczenie. Dlatego też spotkał się z tak nieprzychylną reakcją zarówno ówczesnych władz PRL, jak i sporej części – wciąż ulegających antyniemieckim stereotypom – Polaków. I dlatego dopiero dziś – z perspektywy upadku Muru i zjednoczenia Niemiec – widać, jak bardzo był potrzebny. Zarówno Niemcom, jak i Polakom; także tym, którzy wtedy byli mu przeciwni.


W jednym dzieje Polski i Niemiec były podobne: w długotrwałej, upartej walce o własne państwo. Problem tak bliski Polakom, lecz w stosunku do Niemiec zupełnie niedostrzegany. A przecież walka Niemców o wspólne państwo, którego przez wiele wieków nie mieli, była inna niż walka Polaków, ale równie pełna nieszczęść. Kiedy nareszcie – pod pruskim przewodem – ziścił się ten sen germański i powstała cesarska Druga Rzesza, spełnienie okazało się wstrętne, autorytarne, koszarowe, aż na koniec przywaliło ich wszystkich stertą gruzów. Dopiero ten sam rok 1989, który przyniósł Polsce wolność, w niewiele miesięcy później doprowadził do obalenia muru berlińskiego i niespodziewanego dla wszystkich zjednoczenia Niemiec. Ale aby Niemcy późną jesienią tego historycznego roku mogli z obu stron wspiąć się na ten symbol narodowego nieszczęścia i zacząć go rozbierać cegła po cegle, musiał zainstalować się nad Wisłą pierwszy po wojnie niekomunistyczny rząd w dawnym bloku sowieckim. Dlatego w Niemczech lepiej pamiętają i wspominają „Solidarność" niż w Polsce.


W 1871 roku zjednoczenie dokonało się pod przewodem Prus i w ich duchu. Reżim Hitlera był sprowadzeniem ducha pruskiego do ostatecznych, ludobójczych konsekwencji. Ale zjednoczenie z lat 1989-1990 dokonało się już w zupełnie innym duchu. Prawa demografii i ekonomii są nieubłagane. W byłej NRD mieszkało zaledwie 17 min Niemców, w RFN – 63 min. A przecież NRD to – wyjąwszy położoną na południu Saksonię – wszystko, co zostało Niemcom z rozległego niegdyś państwa pruskiego, to ziemie Marchii Brandenburskiej, z której wychodziła najsilniejsza ekspansja na Wschód. Niemcy Wschodnie, uważane za najlepiej rozwinięty i prosperujący kraj „obozu socjalistycznego", okazały się – już po zjednoczeniu – zdewastowaną pustynią, niezdolną do poradzenia sobie z wyzwaniami kapitalizmu, skazaną na bezustanne pompowanie ludzi i pieniędzy z Zachodu. Polacy, Czesi, Węgrzy czy nawet małe narody bałtyckie lepiej uporały się z trudami zmiany ustroju i przetrwania okresu przejściowego niż wspomagane przez „wielkiego brata" Niemcy Wschodnie. Nic im nie pomogło kultywowanie prusactwa w wersji skomunizowanej, gdy stare cnoty tych ziem, takie jak pracowitość, pilność, oddana służba państwu, zamiłowanie do munduru i poszanowanie hierarchii, usiłowano wynieść na piedestał w czerwonym opakowaniu, bez pytania o cel, któremu mają służyć i o wartości, jakich mają bronić. Bezlitosnym egzaminem stały się lata po historycznym obaleniu Muru, kiedy pogardzane – bo nawet w czasach komunistycznych NRD po prusku miała się za coś lepszego – narody „wschodnie" szybciej i sprawniej uporały się z kryzysem transformacji ustrojowej; nie mając nawet części pompowanych w obszar wschodnich Niemiec dotacji, miały odwagę, inicjatywę, przedsiębiorczość i poczucie humoru. Tymczasem skomunizowani potomkowie Prusaków okazali się bierni, czekający na polecenia i pieniądze płynące od „starszego brata". Stąd wzajemne rozczarowanie i frustracja, która – po euforii zjednoczenia – dominuje dziś na obszarze Niemiec, zwłaszcza wschodnich.


Tak... Duch pruski umierał długo i w bólach, ale dopiero masowa podróż „trabantów" na Zachód pokazała, że został po nim tylko pusty, zrujnowany dom i moralne zgliszcza. Taka bywa cena za uleganie fałszywym prorokom.


Zjednoczenie z lat 1989-1990 dokonało się w duchu nadreńskim, duchu silniejszej gospodarczo i moralnie części Niemiec, mającej inną, o wiele bardziej europejską i demokratyczną historię, zniewolonej przez silniejsze Prusy już w XIX wieku, zbrodniczo stumanionej przez Hitlera, ale mimo wszystko innej! Co więcej, już od paru dziesięcioleci silnie wplątanej w struktury europejskie, będącej – wraz z Francją – ich jądrem. Pomysłem powojennych twórców Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, a potem Europejskiej Unii Gospodarczej było nie tylko stworzenie wielkiego obszaru gospodarczego, ale nade wszystko oplątanie Niemiec siecią europejskich zależności, nie pozostawienie im miejsca na niemiecki militaryzm i marzenia o hegemonii, a więc uczynienie z Niemiec (wprawdzie tylko Zachodnich, bo NRD wpadła w łapy Sowietów) normalnego państwa demokratycznego i europejskiego. Był to więc nade wszystko pomysł polityczny, ale dopiero historyczny rok 1989 pokazał, jak bardzo trafny i dalekosiężny. I jak łatwo dano sobie radę z tym, co w Niemczech ostatnich dwustu lat było najgroźniejsze i najbardziej antyeuropejskie – z prusactwem.


Ten duch nadreński, europejski i demokratyczny jest przecież duchem przedwcześnie zmarłego cesarza Ottona III, który – o wiele bardziej niż król pruski Fryderyk – zasługuje na przydomek „Wielki". Niech nam dziś sprzyja ten duch i pamiętajmy, że autorami pomysłu zjednoczenia Europy równych sobie narodów i jej przyszłego ustroju są nie tylko Otton Wielki, ale także husycki król czeski Jerzy z Podiebradów, niemiecki filozof Immanuel Kant, polski ksiądz Kajetan Skrzetuski, powstaniec z 1830 roku Wojciech Bogumił Jastrzębowski i wielu, wielu innych myślą wybiegających przed swój czas. Ten czas właśnie nadszedł.


Czy agresywne zazwyczaj Niemcy, które sprowadziły tyle nieszczęść na siebie i sąsiadów, dorosły rzeczywiście do tego czasu? Czy w swoim narodowym sumieniu rozliczyły się z haniebną przeszłością? Dawna Niemiecka Republika Demokratyczna, choć formalnie odcięła się od ciągłości państwowej z hitlerowską Rzeszą, choć za swój korzeń uznała rozgromiony przez Hitlera niemiecki ruch antynazistowski (komunizując go przy okazji, choć komuniści byli w nim tylko jedną z mniejszości), to – uznając, że nic więcej czynić nie musi – tak zasklepiła się w kultywowaniu nikomu już niepotrzebnych „pruskich cnót" w czerwonym opakowaniu, tak się nadęła wyższością zarówno prusactwa, jak i rzekomo najlepiej prosperującego kraju socjalistycznego, że tylko naiwny mógł uwierzyć w szczerość antyhitlerowskich deklaracji dobiegających zza Muru, którego strzegli „ludowi" żołdacy w mundurach i hełmach zadziwiająco przypominających Wehrmacht.


Z kolei Austria znalazła przytulne schronienie w legendzie pierwszej ofiary Hitlera, zapominając, jak hucznie witała wkraczające pod znakiem swastyki dywizje. Ale może to właśnie krótka pamięć i zdrowa chęć życia pozwalają ludziom odrabiać wojenne straty i nawiązywać interesy na europejskim pogorzelisku? I może nie należy nikogo winić za tę banalną witalność ziela na kraterze; także nas, Polaków?


Na dobrą sprawę tylko pewna – i trudno rzetelnie powiedzieć jaka – część obywateli Niemiec Zachodnich usiłowała odważnie i godnie podjąć to straszliwe wyzwanie pamięci o zbrodniach własnego narodu i płynącego stąd przekonania o potrzebie narodowej pokuty. Na początku – w czasach pierwszych pojednawczych głosów ewangelików niemieckich, a potem pamiętnej wymiany listów między katolickimi episkopatami obydwu krajów – była to jeszcze mniejszość w morzu obojętności Żelazna kurtyna i podział świata na dwa stojące z bronią u nogi bloki sprzyjały wygodnemu przekonaniu, że na wschód od Łaby, a na pewno na wschód od Odry, rozciąga się świat barbarzyński. Ale dzięki tym, zrazu nielicznym, ludziom dobrej woli Niemcy nie weszły głuche i nieprzygotowane w czas obalania Muru i nagłego olśnienia odkryciem, że po jego przeciwnej stronie stoją tak samo wolne i pełne nadziei, choć tylko biedniejsze, bardziej pokrzywdzone przez historię narody.


Ten proces pojednania był świadomie ograniczany przez rządzących w ówczesnej PRL, którym agresywne Niemcy Zachodnie potrzebne była zarówno jako zły duch dla przeciwstawienia „dobrym Niemcom" z NRD, ale nade wszystko niezbędne dla uzasadnienia potrzeby stacjonowania sowieckich dywizji nad Wisłą. Dlatego z RFN chętnie brano kredyty, technologie czy nawet paczki z pomocą humanitarną, ale za to każdy marginalny nawet głos rewanżysty był nagłaśniany, a wszystkie polskie, historycznie uzasadnione, lęki antyniemieckie – pieczołowicie podtrzymywane, choćby przez kulturę masową. Z punktu widzenia rządzących w PRL najlepszy był taki Niemiec, który lekką ręką podpisuje czeki w banku, ale jednocześnie krzyczy o rewizji granic i ignoruje istnienie polskiej opozycji.


Dlatego w czasy wolności Polska weszła źle przygotowana do odbudowy normalnych stosunków ze swym zachodnim sąsiadem; jeszcze gorzej przygotowana niż on sam. I tu stał się prawdziwy cud: wystarczyło kilka lat niczym nieograniczonego handlu, swobodnej turystyki, wymiany ludzi i myśli, a nawet wspólnego popijania piwa, aby prysły polskie uprzedzenia antyniemieckie, obojętnie jak boleśnie byłyby uzasadnione i jak pieczołowicie podtrzymywane przez czerwoną propagandę. Gdy jeszcze w 1990 roku badania opinii publicznej w Polsce wykazywały, że postrzega ona nadal Niemcy jako potencjalnego wroga i zagrożenie granic, to w 1997 roku postrzegano je – oprócz Stanów Zjednoczonych – jako głównego sojusznika politycznego i wojskowego, a jeśli chodzi o najbardziej pożądanego partnera współpracy gospodarczej, to Niemcy wyprzedzały nawet USA. Jeśli w latach 1988-1989 polscy biskupi nie chcieli się zgodzić na odprawianie mszy świętej po niemiecku dla tych mieszkańców Opolszczyzny, którzy zaczęli uważać się za Niemców, to na przełomie XX i XXI wieku nikomu nie przeszkadzają posłowie niemieckiej mniejszości w polskim Sejmie, całe gminy na Opolszczyźnie rządzone przez tę mniejszość, dwujęzyczne napisy w tamtych stronach, zadbane groby niemieckich żołnierzy z obu wojen. Nawet jeśli podśmiewają się z tej mniejszości jako „Volkswagendeutschow”, nie widzą dzisiejsi Polacy nic złego w tej etnicznej różnorodności, od której pewnie zgrzyta zębami duch Romana Dmowskiego. Gdy w 1988 roku kończyłem tekst pierwszego (wyszła tylko w Nowym Jorku) wydania tej książki, nawet trudno było marzyć o spotkaniu polskiego Papieża i prezydentów państw środkowoeuropejskich, z Niemcami na czele, u gnieźnieńskiego grobu św. Wojciecha w tysiąclecie spotkania monarchów obu państw, którym powinien przysługiwać przydomek „Wielki" – Bolesława Chrobrego i Ottona III. Nie sposób było sobie wyobrazić, że 9 listopada 1989 roku, gdy kanclerz RFN Helmut Kohl będzie składał pierwszą wizytę w wyzwolonej z komunizmu Rzeczypospolitej, jego rodacy wdrapią się z obu stron na zmurszały już Mur i podadzą sobie ręce ponad obaloną właśnie żelazną kurtyną. Nie byłoby to możliwe bez uprzedniego zwycięstwa „Solidarności" w Polsce. Trudno było nawet marzyć o zjednoczonych w ten sposób Niemczech, jako o głównym orędowniku wejścia wolnej Polski do NATO i Unii Europejskiej. W wielkich zaiste dane jest nam żyć czasach!


Stereotypy trwalsze są jednak za Odrą. Choć Niemcy weszły lepiej przygotowane w czas budowy normalnych stosunków, to proces ten przebiega imponująco tylko na szczeblu rządowym. Te same badania opinii publicznej w Niemczech pokazują, że w hierarchii sympatii, jaką darzy się inne narody, znacznie przewyższają nas Czesi i Rosjanie, nie wspominając o najbardziej sympatycznych dla Niemców mieszkańców krajów zachodnich. Polak wciąż jest utożsamiany z pijakiem, drobnym handlarzem, złodziejem samochodów. Mimo niebywałego w stosunku do pierwotnych (bardzo pesymistycznych na Zachodzie) przewidywań – sukcesu gospodarczego Polski, wciąż Polnische Wirtschaft jest w Niemczech symbolem partactwa i bałaganu.


A tyle jest jeszcze do zrobienia...


Wtedy, przed laty – w czasach głęboko komunistycznych – szukając w Szczecinie w kamieniach i murach dawno wystygłej piastowskiej przeszłości, spotkałem przypadkowo innego, równie jak ja ciekawego mowy kamieni człowieka: był Niemcem i wśród tych samych murów szukał równie wystygłej, osmalonej ogniem bombardowań, przeszłości niemieckiej. Nie nawiązałem z nim wówczas rozmowy, uznałem go bojaźliwie za wroga.


Żal mi teraz tego niedopełnionego spotkania, tej niezaczętej, a nieuchronnej rozmowy narodów. Trzeba było zaczynać tę trudną rozmowę już wtedy, może w wolnej Polsce i zjednoczonych nareszcie Niemczech mielibyśmy dziś choć trochę łatwiej... Bo innej drogi nie ma. Że traktaty i gesty polityków tworzą zaledwie ramy dla możliwego porozumienia człowieka z człowiekiem, to już wiemy. Ale co dalej?


Polska żyła w ostatnich stuleciach w złowrogim cieniu teorii dwóch potężniejszych od niej wrogów: jak nie Niemcy, to Rosja. Zaiste, nie było wyjścia z tego straszliwego dylematu.


Czas od teorii dwóch wrogów zacząć przechodzić do praktyki dwóch przyjaciół.


Szczecin, ze swą okrutnie powikłaną historią i z trzecim już pokoleniem rodzących się tu Polaków, nie jest złym miejscem na takie spotkanie.


Bo, jak proroczo napisał w tamtych mrocznych czasach pisarz-emigrant Jerzy Stempowski w Liście do niemieckiego przyjaciela: Być może kiedyś w czystym powietrzu prawdziwej wolności rozpoznamy na nowo prawdziwą wspólnotę naszych narodów.



Related Links:

Togel178

Pedetogel

Sabatoto

Togel279

Togel158

Colok178

Novaslot88

Lain-Lain

Partner Links