Loading...

powered by co-ment®
 

Spójrzmy na dzisiejszą mapę wschodniej części europejskiego kontynentu, w istocie dość podobną jak w czasach ZSRR: wianuszek małych państewek przyczepionych do bezkresnych przestrzeni eurazjatyckiego supermocarstwa – wśród nich i Polska. Nie zawsze tak było. Rosja przez długie wieki zbierała się w sobie – bytując na marginesie Europy i na marginesie historii – nim zatrzęsła światem. Moskwa bardzo późno stała się ośrodkiem scalającym rozproszone ziemie ruskie w jeden silny organizm państwowy; o wiele jaśniejszym blaskiem płonęły przez długie wieki światła Kijowa, Nowogrodu, Pskowa czy Tweru. Pierwszą potęgą na tych ziemiach była Ruś Kijowska – protoplasta dzisiejszej Ukrainy – uformowana w silne państwo pogańskie już w IX wieku, nie bez udziału wędrujących przez Europę ku bogatemu Bizancjum łupieskich drużyn normandzkich wojowników. Z takich właśnie wędrownych wodzów skandynawskich, mających pod swymi rozkazami drużynę zawodowych rabusiów, wywodzi się panująca w Kijowie, a potem w Moskwie, dynastia Rurykowiczów.


Przyjęcie w 988 roku chrześcijaństwa z Bizancjum przez Włodzimierza Rurykowicza, zwanego potem Wielkim, było – podobnie jak w Polsce – decyzją polityczną, państwotwórczą. Zarówno władca Gniezna, jak i władca Kijowa, w przyjęciu nowej wiary i obaleniu posągów pradawnych bóstw miejscowych widzieli sposób na umocnienie państwa i swojej w nim pozycji, w religii, słusznie przeczuwając ideologię scalającą skupione pod swym berłem plemiona, w organizacji kościelnej drugie – obok siły zbrojnej – ramię utrzymujące w ryzach świeżo zjednoczone ziemie królestwa. Ale na tym zapewne kończyły się podobieństwa. Mieszko, śmiertelnie zagrożony przez potężniejsze od Polski Niemcy, musiał prowadzić z nimi subtelną grę polityczną, unikając zarówno kapitulacji, jak i frontalnego starcia. Co innego Ruś Kijowska, nigdy niezagrożona bezpośrednio przez potęgę Konstantynopola nie interesującego się tak odległymi ziemiami; w Kijowie można było bezpiecznie oddawać się rojeniom o nieprzeliczonych skarbach Cesarstwa Wschodniego, od czasu do czasu w dalekich wyprawach łupiąc jego przygraniczne prowincje. Bizancjum imponowało nie tylko bogactwem i potęgą, ale oferowało władcy jeszcze korzystniejszy dlań i jego osobistej pozycji – niż w zachodnim chrześcijaństwie – system sprawowania rządów, w którym cesarz, stojąc na czele wspaniałego i obrosłego ceremoniałem dworu, był nie tylko panem wszystkich poddanych, ale także przywódcą religijnym. Kiedy we wczesnośredniowiecznym feudalizmie zachodnim rosła niezależność Kościoła, formowały się zalążki praw ludzkich i sfery wolności wasala wobec pana, Bizancjum zasklepiało się w ceremonialnej, fasadowej biurokracji dworskiej, czerpiącej swą siłę z personalnej jedności władcy i namiestnika Bożego na ziemi. Trudno powiedzieć, czy taka właśnie wizja państwa, religii i monarchy szczególnie odpowiadała wojowniczym Rurykowiczom, utrzymującym w ryzach rozległe władztwo siłą po części skandynawskich, po części już ruskich drużyn? Czy też zadecydowało olśnienie fasadą bizantyjskiej wspaniałości i ceremoniału? Dość, że tak się stało, a konsekwencje sięgają dni dzisiejszych...


Oczywiście Polska i Ruś Kijowska ze zmiennym szczęściem prowadziły ze sobą wojny, nie inaczej niż wszystkie państwa ówczesnego świata, wystarczy wspomnieć walki o tzw. grody czerwieńskie w okolicach dzisiejszego Przemyśla albo nawet zdobycie Kijowa przez Bolesława Chrobrego w 1018 roku, choć sławne wyszczerbienie królewskiego miecza na kijowskiej Złotej Bramie dofantazjowała już zapewne wyobraźnia późniejszego kronikarza. Oba państwa były czołowymi potęgami tej części Europy, ale nie istniała pomiędzy nimi ani szczególna wrogość, ani tego typu sprzeczność interesów, która skłaniałaby do zniszczenia lub podboju sąsiada.


Podobnie też jak Polska, popadła Ruś w XII wieku w okres rozbicia dzielnicowego, kiedy odśrodkowe ambicje pomniejszych książąt okazały się większe od siły centralnej władzy. I tak samo jak w Polsce na okres ów przypadł miażdżący państwo po państwie najazd imperium mongolskiego; uderzenie na Ruś było nie tylko wcześniejsze, lecz i jego impet sroższy, dlatego nie starczyło sił na powstrzymanie prącej ku zachodowi nawały, która utknęła i zawróciła dopiero po starciu z Polską i Węgrami. W 1223 roku rozgromienie rycerstwa ruskiego sprzymierzonego z Połowcami nad rzeką Kałką otwiera drogę Tatarom. W 1240 roku pada Kijów, a po nim księstwa położone dalej na północ. Azja wkracza na Ruś i od czasu przyjętego z Bizancjum chrztu jest to kolejny słup milowy na drodze prowadzącej ku późniejszemu imperium sovieticum. Zniszczona została nieodwołalnie nie tylko potęga i pozycja Rusi Kijowskiej, z racji położenia bardziej zorientowanej ku Zachodowi. Cios, choć jeszcze nie całkiem śmiertelny, zadano także innej, na pewno bardziej obiecującej propozycji ustrojowej i państwotwórczej, jaką było księstwo – a faktycznie republika – Nowogrodu. To najstarsze, oprócz Kijowa, miasto ruskie, położone na skrzyżowaniu ruchliwych szlaków handlowych i z tej racji bardzo zamożne, rządzone było również przez odłam dynastii Rurykowiczów. Książę był tu jednak kimś w rodzaju prezydenta i jednocześnie dowódcy wojskowego, uzależnionego w swych decyzjach od uchwał zebrania przedstawicieli ludowych zwanych „posadnikami". Ekspansja nowogrodzkich kupców i pionierów sięgała aż na Syberię, lecz była to ekspansja pokojowa, handlowa, w odróżnieniu od późniejszego podboju ościennych ziem przez Moskwę – prowadzącego zawsze do narzucenia poddaństwa pokonanym ludom.


Czy ustrojowy eksperyment Nowogrodu mógł wskazać drogę ówczesnej Rusi? Czy miał szansę przetrwania? Zapewne nie, bo zbyt wyprzedzał swą demokratyczną istotą stan świadomości ówczesnego świata, tak jak wyprzedzały go inne Rzeczypospolite – od polskiej szlacheckiej aż po Republikę Wenecką. Zwłaszcza w świecie kształtowanym z jednej strony przez fasadową pompę bizantyjskiego obrzędu, a z drugiej przez krwawy despotyzm tatarskich najeźdźców panujących nad całą pobitą Rusią.


Zbyt okrutny był to świat.


W tym świecie jedynym panem życia i śmierci na rozległych obszarach dzisiejszej Rosji europejskiej był chan Złotej Ordy, rezydujący w Saraju nad Wołgą. Tolerował on władzę wybranych przez siebie, lojalnych książąt pod warunkiem ich niewolniczej uległości i opłacania haraczu. Nieposłusznych mordował bez litości. Tolerował też Cerkiew, która odpłacała mu lojalnością wedle bizantyjskich wzorów personalnej unii państwa z Kościołem. Książąt skłócał między sobą, nieraz wspierając swymi wojskami łupieżcze wyprawy jednych przeciwko drugim, podsycając waśnie rodzinne, trzymając swych wasali w niepewności i strachu. Kiedy chan przybywał do Moskwy, książę witał go pieszo na granicy miasta, a podając puchar swemu konnemu panu, zlizywał spadające na końską grzywę krople. Trudno, by tak traktowany władca inaczej traktował poddanych.


Wśród tych okrutnych walk wewnętrznych pomiędzy uzależnionymi od chana książętami – walk, do których wciąż to mieszała się rosnąca w siłę Litwa, to Tatarzy, to ktokolwiek z sąsiadów – krzepnie nowy, silniejszy od innych ośrodek władzy – Moskwa. W 1380 roku książę Dymitr, zwany później Dońskim, na Kulikowych Polach rozbija wojska chana Mamaja, któremu w ostatniej chwili odmówił pomocy znajdujący się w pobliżu władca Litwy Jagiełło – późniejszy król Polski i pogromca Zakonu Krzyżackiego. Odwraca się karta historii: Tatarzy słabną, rozpoczyna się proces powolnego scalania ziem ruskich, tym razem pod władzą moskiewskiego księcia. Inne ośrodki tracą na znaczeniu – Kijów podbija Litwa, oszczędzony przez Tatarów republikański Nowogród pada w latach 1471-1478 pod ciosami silniejszej i bardziej sprawnej moskiewskiej despocji.


Bardzo różniło się zarówno od Rzeczypospolitej, jak i od ówczesnego Zachodu, to rosnące w siłę państwo, którego cesarzem (carem) obwołał się w 1547 roku książę moskiewski Iwan IV, znany w historii pod mianem Iwana Groźnego. Nigdy nie ukształtowała się tu silna warstwa wolnych chłopów, niezależność szlachty została podcięta przez okrutną rozprawę Iwana Groźnego z bojarami, ich miejsce zajęła warstwa ludzi służebnych, „dworian", ściśle uzależnionych od panującego władcy. Miasta handlowe i stan mieszczański prosperowały do najazdu tatarskiego, potem grody stały się bardziej ośrodkami wojskowo-administracyjnymi niż handlowo-rzemieślniczymi, przez co trudno było zarówno o pęd do bogacenia się, jak i o pierwociny kapitalizmu. Wzorzec nowogrodzki ostatecznie został zniszczony przez krwawą łaźnię sprawioną temu miastu przez opryczninę po powstaniu w 1570 roku. Państwo było wyłącznie własnością panującego, którego zresztą przodkowie jeszcze niedawno byli tylko namiestnikami tatarskimi zbierającymi podatki i w imieniu najeźdźcy uciskającymi poddanych. Kościół był częścią monarszej administracji, bo panujący łączył w jednym ręku władzę świecką i religijną. Do XVIII wieku nieznane było w Rosji pojęcie państwa jako instytucji odrębnej od własności cara, tym samym nieznane były pojęcia służby publicznej czy dobra wspólnego, dlatego urzędnicy służyli personalnie monarsze, realizując jego osobisty interes bądź – mówiąc inaczej – jego osobiste, prawem nieograniczone, zachcianki. Prawo bowiem – w europejskim rozumieniu – nie mogło się uformować w warunkach braku jakichkolwiek niezależnych od monarchy sił i instytucji występujących o ograniczenie jego naturalnej skłonności do samowoli. Nie odróżniano więc tu prawa od bieżących zarządzeń władz (zresztą kodeks cywilny nigdy tu nie zaistniał), a same pojęcia niezawisłego sądu czy praw człowieka były niezrozumiałymi abstrakcjami z innej planety. Nie istniało rozróżnienie pomiędzy skarbem państwowym a monarszym, również sądownictwo aż do 1864 roku stanowiło część carskiej administracji. Kiedy na Zachodzie chłopi stopniowo zyskiwali wolność, w Rosji coraz głębiej popadali w poddaństwo pańszczyźniane. Rozwinęła się natomiast w takim państwie wyjątkowo bujnie tajna policja i donosicielstwo. Pierwowzorem porewolucyjnej czerezwyczajki, która potem przerodziła się we wszechmocne instytucje GPU, NKWD i KGB, była właśnie oprycznina Iwana Groźnego – grupa bezwzględnie oddanych mu funkcjonariuszy (a może raczej rzezimieszków), powołana do rozprawy ze wszystkim, co nieposłuszne lub inaczej niż władca myślące. Z jej niezawodną pomocą wyeliminował Iwan zarówno niewygodnych bojarów, jak i krytykujących jego okrucieństwo dostojników Cerkwi oraz członków własnej rodziny: wszystko, co zagrażało jego absolutnej władzy w państwie i w duszach poddanych. Donosicielstwu sprzyjał cały system administracyjny. W okresie carskim za przestępstwo podlegające surowej karze uważano zaniechanie denuncjacji nawet członka własnej rodziny, gdyby w grę wchodził zamiar naruszenia interesów państwa. Wyznaczanie podatków nie indywidualnie, lecz na całą gminę sprzyjało wzajemnemu szpiegowaniu się, pilnowaniu, by nikt nie uciekł, nie wymigał się od haraczu, bo inni musieliby zapłacić jego część. W sposób niebywały rozkwitła tu państwowa cenzura druku i wypowiedzi, połączona z szykanowaniem nieprawomyślnych.


Tak właśnie wyglądało w praktyce – a jeśli zadziwiło czymś świat, to przede wszystkim niepohamowaną srogością realizacji i całkowitym uzależnieniem poddanych od władcy – ziszczenie idei Trzeciego Rzymu, tym razem (po właściwym Rzymie i Bizancjum) słowiańskiego, o którym pisał do Wasyla III, ojca Iwana Groźnego, mnich Filoteusz: Tyś car jedyny dla wszystkich chrześcijan pod tym niebem. [...] Pamiętaj i słuchaj, monarcho prawosławny. Dwa Rzymy upadły, trzeci «Moskwa» stoi, czwartego nie będzie. Mesjańska idea miała jeszcze wielokrotnie ożywać zarówno w prawosławiu, jak i w wielkorosyjskim nacjonalizmie, a skłonna do sentymentalnych uniesień, a nawet wielkich poświęceń, dusza Rosjanina okazała się żyzną glebą dla marzenia o wszechświatowym posłannictwie nawet za cenę męki i krwi; nie inaczej zresztą stało się później z rewolucyjnym mesjanizmem rzekomo „wyzwolonego" proletariatu. Nawet dziś ma ten wielki i straszny sen rosyjski swych natchnionych apostołów, choćby w osobie wielkiego pisarza, do ostatnich lat emigranta, Aleksandra Sołżenicyna, który postrzega Rosję jako Chrystusa narodów, cierpieniem odkupującego swoje i cudze grzechy na Kalwarii komunizmu, narzuconego jej jakoby przez obcych: Żydów, Niemców, Bałtów, a wśród nich i Polaków. Niestety, ów prawosławny, carski Trzeci Rzym ziścił się i narzucił słabszym lub mniej bezwzględnym ludom swe mesjańskie władztwo w postaci takiej właśnie, jak pod krwawym berłem Groźnego, „innego nie będzie" – można rzec, parafrazując Filoteusza. Groźny – ceniony zarówno przez komunistów, w tym osobiście Stalina, jak i przez nacjonalistów rosyjskich – skonstruował twór państwowy będący niczym innym jak zapowiedzią i pierwszą udaną próbą realizacji stalinizmu. W XVI wieku do uzasadnienia wszechwładzy państwa i stojącego na jego czele przywódcy, do nadania sankcji ubezwłasnowolnieniu przez to państwo nie tylko własnych poddanych, ale także innych narodów, do łamania charakterów i sumień, tępienia nieprawomyślnych, służyła mesjanistyczna idea Trzeciego Rzymu, a wizja prawosławnego „królestwa Bożego" na ziemi, z samowładnym carem na szczycie, miała być jutrzejszym spełnieniem, pozwalającym znieść marne i okrutne „dziś". W XX wieku tę samą rolę spełniał mesjanizm czerwonego sztandaru, mamiący swych wiernych wizją wszechświatowej rewolucji, a gdy rewolucja utknęła niedaleko od rosyjskich granic – przynajmniej wizją sowieckiego posłannictwa niosącego światu pokój, wyzwolenie i przodujący ustrój. I obie te realizacje rosyjskiego snu o potędze przyniosły mającym dostąpić „zbawienia" poddanym tylko jeszcze straszniejsze więzienie...


Jednoczenie przez Moskwę podzielonych między pomniejsze księstwa ziem ruskich, prawie od początku – a już na pewno w czasach Iwana Groźnego – zbiegło się z typowo kolonialnym podbojem krain niemających nic wspólnego ani z Rosją, ani nawet ze Słowiańszczyzną. Na pierwszy ogień poszły osłabione i skłócone ze sobą państwa tatarskie w dzisiejszej południowej i wschodniej Rosji. Potem Ukraina, Białoruś, małe narody południowego wybrzeża Bałtyku, Finlandia, Kaukaz i muzułmańskie narody środkowej Azji. No i oczywiście bezkresne przestrzenie Syberii, gdzie trudno było o jakiś zorganizowany opór aż do starcia z Chinami, a potem z Japonią nad brzegami Amuru. Powstało wielkie imperium kolonialne, którego zarówno władcy, jak i aparat rządzący za oczywistą uznawali zasadę niewolnictwa; i własnych poddanych i wcielonych do imperium narodów. Poszli po tej drodze jeszcze dalej niż ich tatarscy nauczyciele; tamci kontentowali się tylko osadzaniem w roli książąt lojalnych im wasali oraz punktualnym zdzieraniem nałożonego na podbitych haraczu – władcy nowego imperium narzucali też swój język, poglądy, a w miarę możliwości i upaństwowione prawosławie. Dlatego za wojskiem posuwał się policjant, szpicel, urzędnik, ale też i nauczyciel, przymusowo niosący pokonanym „światło" rosyjskiego alfabetu i języka. Rusyfikacja aż nadto ciężko dotknęła Polaków, zwłaszcza w drugiej połowie XIX wieku, ale o wiele dotkliwsza okazała się dla mniejszych narodów, niemających oparcia w wielowiekowej kulturze i potężnej religii, przez co tracących szybko pod tym naporem odrębną świadomość, rozpływających się w wielkiej masie rosyjskojęzycznych poddanych cara. Rusyfikacja nie zatrzymała się bynajmniej ze zwycięstwem rewolucji, dość przypomnieć już porewolucyjne wyeliminowanie narodowych alfabetów w Azji Środkowej i narzucenie wszystkim rosyjskiej cyrylicy. Powstało państwo, którego obawiał się nawet Karol Marks – zawsze przekonany, iż jego idee zwyciężą nie w Rosji, lecz w przemysłowych państwach Zachodu. Twórca marksizmu – obowiązującego w byłym imperium sovieticum, tak jak prawosławie w imperium carów – wielokrotnie ostrzegał bowiem Europę (podobnie jak wielu innych dalekich od jego filozofii myślicieli) przed rosyjskim ekspansjonizmem i niewolniczą doktryną caratu. On to jest autorem słynnego sformułowania o azjatyckim sposobie produkcji – właściwym dla imperium carskiego – opartym na masowej pracy niewolniczej, mało efektywnym, niezdolnym zarówno do postępu technicznego, jak i do wytworzenia wyższych, lepiej zorganizowanych układów społeczno-ekonomicznych. Trudno się powstrzymać od uwagi, że azjatycki sposób produkcji znalazł najwyższe rozwinięcie właśnie w marksistowskim państwie stalinowskim, gdzie kilkanaście, a może i dwadzieścia milionów więźniów obozów pracy przymusowej uzupełniało na wpół niewolnicze zatrudnienie rzesz robotników i chłopów pozbawionych prawa zmiany miejsca zamieszkania, a nieraz także pracodawcy.


Imperium ukształtowane przez Iwana Groźnego zostało wzmocnione przez Piotra I zwanego Wielkim. W 1709 roku rozbił pod Połtawą potęgę Karola XII, kładąc kres mocarstwowej pozycji Szwecji i otwierając Rosji drogę do panowania nad narodami bałtyckimi. Dziś zwłaszcza – zarówno w okresie reformatorskich usiłowań Gorbaczowa, próbującego ratować schyłkowe ZSRR, jak i w borykającej się z obecnymi kłopotami Rosji – przypominany bywa ten właśnie władca, jako car-reformator wprowadzający do Europy azjatyckie dotąd imperium. Jest w tym gruba przesada: Piotr Wielki przypomina Gorbaczowa, Jelcyna lub Putina zwłaszcza w tym, że swe reformy inicjował również „odgórnie", bez oglądania się na postawę społeczeństwa i że jemu także chodziło o wzmocnienie rosyjskiej potęgi. Piotrowe reformy dotyczyły przede wszystkim armii, policji i administracji, które pragnął upodobnić do europejskich standardów – uczynić sprawniejszymi, opierając się zresztą głównie na niemieckich wzorach i fachowcach. Udało mu się to nie najgorzej, co wkrótce odczuły na własnej skórze ościenne narody, w tym podupadająca już Polska. Piotr Wielki był między innymi twórcą policji politycznej (prikaz prieobrażeński), która od razu uzyskała nieograniczone pełnomocnictwa i została postawiona ponad wszystkimi innymi instytucjami państwowymi. Ten pierwowzór KGB, doskonalsza postać wcześniejszej opryczniny Iwana Groźnego, miał nie tylko tępić nieprawomyślnych, ale także policyjną siłą przełamywać problemy niedające się rozwiązać zwyczajnymi metodami; powierzono mu na przykład zarząd budowy nowej stolicy: Petersburga. Jakaż analogia do przekopania Kanału Białomorskiego siłami masowo ginących na tej „budowie socjalizmu" więźniów komunistycznej tajnej policji, do nadzorowania przez tę policję wszystkich właściwie przedsięwzięć i dziedzin życia w dawnym ZSRR. Piotr zwany Wielkim – drugi po Iwanie Groźnym twórca imperialnej potęgi Rosji – postrzegany dziś jako Europejczyk, jako światły car-reformator – jest przecież tym budzącym grozę Jeźdźcem miedzianym ze słynnego poematu Puszkina, który ożywa tylko po to, aby zaszczuć i obezwładnić strachem zwykłego Rosjanina. Duch rosyjskiego państwa miewa postać upiora: tak było za cara, za komunizmu, a pewnie i dzisiaj...


Czy tak musiało się stać?


Znowu pytanie bez odpowiedzi, jak wszystkie pytania o historię niedokonaną. Rosja nie jest „imperium zła", choć może Rosjanie są narodem bardziej od innych nieszczęśliwym i srożej doświadczonym. Stworzyli wspaniałe dzieła kultury, wielką literaturę, przejmującą poezję, wydali myślicieli wyprzedzających własne epoki, choć zwykle płacących za swą wolność myśli cenę miażdżącego ich konfliktu z policyjnym państwem. Każdy Polak zaznał od Rosji wiele zła, ale wielu doznało od Rosjan pomocy i serdeczności. Rosjanie nieraz ścierali się zbrojnie z Polakami, nieraz dławili polskie dążenia do odebranej przez Rosję niepodległości, ale też ziemia polska jest zroszona krwią Rosjan, którzy padli tutaj, gromiąc najstraszniejsze z zagrażających Europie niebezpieczeństw – hitleryzm. Zaprawdę nie ma powodu, by nienawidzić Rosjan, choć mamy aż nadto wiele argumentów, by obawiać się rosyjskiego imperium i jego odwiecznego ducha.


Może nad dalszymi losami Rusi zaważyła już tradycja rządzących nią Rurykowiczów – okrutnych wojowników skandynawskich napadających na kogo się dało ze swą drużyną zawodowych łupieżców? Może fasadowa pompa, biurokratyczna sztywność i uległość wobec samowoli władcy, przyniesiona tu wraz ze święconą wodą chrzcielną przez bizantyjskich mnichów? A na pewno już ponure dziedzictwo panowania tatarskiego i zaszczepionego przez mongolskich chanów sposobu sprawowania władzy. Do tego jeszcze łatwe podboje kolonialne, zapożyczona przez Piotra Wielkiego i jego następców pruska organizacja armii i biurokracji. Czy jeszcze można dodać tu cokolwiek ponadto? Rosyjska myśl od dziesiątków lat boryka się z dylematem własnego dziedzictwa i imperialnego przekleństwa czyniącego rosyjski naród faktycznym tyranem narodów ościennych; rosyjska myśl od lat usiłuje odpowiedzieć na pytanie o to, czy bolszewicki komunizm wyrósł z dorobku imperium carskiego, czy też jest tworem obcym rosyjskiej tradycji, niewolącym tak samo Rosjan jak Polaków. Ale przecież były w rosyjskiej tradycji inne wątki i inne światła, rodzące bardziej niż imperium sovieticum obiecujące nadzieje. Stało się jednak, tak, jak się stało. Warto tylko pamiętać o tym, że były.


Rosnące w siłę i zwiększające swoje terytorium imperium Iwana Groźnego musiało wcześniej czy później wejść w konflikt z polsko-litewską Rzecząpospolitą, stojącą wówczas u szczytu potęgi. Pierwszym wielkim starciem była tocząca się przez dwadzieścia pięć lat wojna o Inflanty, czyli obszar dzisiejszej Łotwy i Estonii, rozpoczęta za panowania Zygmunta Augusta, zakończona zwycięsko przez króla Stefana Batorego w 1583 roku. Tak zaczęła się długa, straszna i w ostatecznym rachunku tragiczna przede wszystkim dla Polski epopeja wojen z Rosją. Były to jednak jeszcze inne czasy i inna Europa: w skład Rzeczypospolitej wchodziła prawie cała Ukraina, Białoruś i nawet spory kawał ziem rdzennie rosyjskich, armia Iwana Groźnego ścierała się z wojskami polsko-litewskimi o położone daleko w głębi Rosji miasta Smoleńsk, Połock czy Psków.


Kolejne starcie przyniósł okres zamętu i walk wewnętrznych na początku XVII wieku, zwany przez Rosjan wielką smutą, kiedy to pojawiali się kolejni pretendenci do carskiego tronu, podający się za rzekomo ocalałego najmłodszego syna Iwana Groźnego – Dymitra – którzy korzystali w swych aspiracjach z polskiego poparcia. Jak wiadomo, Iwan Groźny miał trzech synów, z których najstarszego, Iwana, sam zabił w napadzie szału w 1581 roku, średni, Fiodor, panował w latach 1584-1598, najmłodszego – Dymitra – zamordował w 1591 roku w Ugliczu aspirujący do tronu Borys Godunow; tak wygasła wielka dynastia Rurykowiczów. Pierwszy z Dymitrów Samozwańców, dzięki poparciu polskich możnowładców kresowych oraz buntujących się prowincji rosyjskich, w latach 1605-1906 zdobył Moskwę i koronę carską, nim został zamordowany wraz z towarzyszącymi mu Polakami. Drugi – jeszcze bardziej niż pierwszy korzystając z poparcia włóczących się w poszukiwaniu łupu bezpańskich wojsk i zwyczajnych łotrzyków – zdołał stanąć tylko pod Moskwą. Czas zamętu w Rosji, a jednocześnie cywilizacyjnej i wojskowej przewagi polsko-litewskiej Rzeczypospolitej doprowadził w końcu do zaproszenia na tron moskiewski polskiego królewicza, późniejszego króla Władysława IV. Zapraszający bojarzy stawiali tylko jeden warunek: przejście na prawosławie. Ale ojciec Władysława, panujący w Polsce król elekcyjny Zygmunt III Waza, był jak najgorszym partnerem do takich rozmów: fanatyczny katolik, opętany nadzieją na odzyskanie korony w swej macierzystej, a protestanckiej już wtedy Szwecji. Tu znów pojawia się jedna z tych fascynujących, a niespełnionych możliwości w historii: jak ułożyłyby się wzajemne losy, gdyby Władysław i jego królewski ojciec uznali, że Moskwa warta jest prawosławnej mszy? Rosnąca w siłę Rosja, rządzona przez polską dynastię prawosławną o szwedzkim rodowodzie, zakorzenioną w tradycji i kulturze łacińskiej? Według Zygmunta była to tylko okazja do „nawrócenia" sąsiada na katolicyzm, choćby i siłą.


Początkowo podpisano kompromisową umowę i polskie wojska stanęły na Kremlu, wkrótce jednak okazało się, że Zygmunt jest nieprzejednany w swym dążeniu do narzucenia Rosji katolicyzmu, a polska armia zajmuje się głównie rabunkiem osłabionego kraju. Krótkie więc i niesławne było to panowanie: Polakom pozostała tylko kapitulacja przed antykatolickim powstaniem narodowym. W wyniku ponownej wyprawy na Moskwę zdołano tylko w 1617 roku stanąć u jej bram, na zdobycie miasta zabrakło sił. Carem był już Michał, pierwszy przedstawiciel dynastii Romanowów, której panowanie zakończyli dopiero bolszewicy, mordując w 1918 roku Mikołaja II i jego rodzinę. Zamiast wykorzystać fascynującą szansę, zapisaliśmy bardzo złą kartę w dziejach obu narodów, fatalnym ciężarem kładącą się na ich późniejszych stosunkach, bo pozwalającą rozpalać rosyjski patriotyzm przypomnieniem imperialnej ekspansji „jaśniepanów polskich" i ich aroganckich poczynań na Kremlu, próby gwałtu na rosyjskiej duszy przez narzucenie obcej jej religii. Tym bardziej złą i daremną, bo gasło już słońce środkowoeuropejskiej demokracji, chyliła się – jeszcze niedostrzegalnie, lecz nieuchronnie – ku upadkowi jej żywotność i potęga. Polska i Polacy zapisali się w rosyjskiej świadomości, jako podstępni najeźdźcy dużo wcześniej niż słabnącą Polskę przydusił ciemny tuman cierpień niesionych ze Wschodu. Warto o tym pamiętać właśnie teraz, gdy w wolnej nareszcie Rzeczypospolitej wspominamy wszystko, cośmy wycierpieli najpierw od caratu, a potem od bolszewików.


Przede wszystkim nie umiała sobie poradzić Rzeczpospolita z problemem Ukrainy, której zdecydowana większość ziem wchodziła w skład polskiej części dwunarodowego mocarstwa. Na rozległych i pustych terytoriach dawnej Rusi Kijowskiej osiedlali się wolni chłopi, zbiegowie, wędrowni żołnierze, a po trosze i rzezimieszki, tworząc niezależny, rządzący się własnymi prawami ukraiński stan Kozaków. Już od dawna polscy królowie wzięli na swój żołd bitne wojsko kozackie, jednak – w zależności od zawartości królewskiej szkatuły i od potrzeb państwa – liczebność tego tak zwanego rejestru kozackiego, gwarantującego wpisanym opiekę króla i wolność od pańszczyźnianych powinności, zmieniała się ustawicznie. Właściciele wielkich majątków usiłowali bowiem traktować Kozaków tak samo jak polskie czy litewskie chłopstwo, podległe zaostrzającym się z biegiem lat ciężarom pańszczyzny. Odpowiedzią były ustawiczne bunty na Ukrainie, z których najpotężniejszy – zagrażający samemu istnieniu Rzeczypospolitej, bo przypadający na czas najazdu szwedzkiego – wybuchł w 1648 roku pod wodzą Bohdana Chmielnickiego i został opisany w wiekopomnej, choć nieco tendencyjnej powieści Henryka Sienkiewicza Ogniem i mieczem. Obie strony w okrutnych walkach i wzajemnym wyniszczaniu usiłowały przeprowadzić swoje cele, żadna jednak nie miała dość sił, by sięgnąć po ostateczne zwycięstwo. Nie znajdując w Polsce zrozumienia dla aspiracji kozaczyzny i swojej w niej osobistej pozycji, zwrócił się Chmielnicki do cara. W 1654 roku w Perejasławiu starszyzna kozacka uznała zwierzchnictwo Moskwy nad Ukrainą. Warto przypomnieć, że o ile poprzednie ugody króla polskiego z Kozakami były przez niego zaprzysiężone zgodnie z obyczajami politycznymi Rzeczypospolitej, o tyle obecny w Perejasławiu poseł carski Buturlin stanowczo odmówił zaprzysiężenia w imieniu cara jego ugody z Chmielnickim, jako że samodzierżca moskiewski wyższy jest ponad rolę strony prawnej w jakiejkolwiek umowie z poddanymi. To złowrogie memento, na chwilę odsłaniające prawdziwy charakter reżimu carskiego, nie zostało jednak zrozumiane, a zawarta ugoda – choć przyniosła Ukrainie wyzwolenie spod ucisku „jaśniepanów polskich" – okazała się początkiem jej przyszłych nieszczęść i jeszcze okrutniejszego zniewolenia pod jarzmem carskiej despocji. Rzeczpospolita, uwikłana jednocześnie w obronę przed najazdem szwedzkim i wojnę z Moskwą, nie miała innego wyjścia niż uznanie straty Ukrainy zadnieprzańskiej wraz z Kijowem. Datę owego rozejmu adruszowskiego w 1667 roku trzeba uznać za punkt zwrotny w stosunkach polsko-rosyjskich, za kres potęgi Rzeczypospolitej, za początek okresu jej stopniowego schodzenia z politycznej sceny europejskiej, popadania w zależność od Moskwy.


Ta zależność, drugorzędność gasnącej Rzeczypospolitej wobec imperium rosyjskiego na ówczesnej europejskiej scenie, najpełniej uwidoczniła się w czasach panowania Katarzyny II (1762-1796), jednej z bez wątpienia wielkich postaci na carskim tronie, fatalnie jednak zapisanej w historii Polski. Księżniczka podrzędnego niemieckiego rodu Anhalt-Zerbst (urodzona w Szczecinie w 1729 roku) dostała się na tron petersburski dzięki obaleniu (a potem zamordowaniu) przy pomocy swych faworytów własnego męża – cara Piotra III. Po niej, panującej w Rosji rodzinie już tylko formalnie może przysługiwać nazwisko Romanowów, ponieważ i Piotr III – w zasadzie Niemiec – tylko w niewielkim stopniu po kądzieli dziedziczył krew tej dynastii. Jeśli w czasach Iwana Groźnego i pierwszych Romanowów wojny polsko-rosyjskie były starciem dwóch mocarstw europejskich spierających się o swe pogranicza, lecz niezdolnych do rzucenia przeciwnika na kolana, to w czasach Katarzyny II Rzeczpospolita była już tylko rozległym, osłabionym, a przez to łatwym do zawładnięcia i bez wątpienia smacznym kąskiem. Stąd nowa i zabójcza dla Polski wraz z Litwą perspektywa takiego starcia, którą być mogła tylko ostateczna klęska państwa i rosyjska niewola. Katarzyna – tak jak i jej poprzednicy – nie miała w tej mierze skrupułów: imperium rosyjskie z dziesięciolecia na dziesięciolecie powiększało się o nowe ziemie i nowe narody, ciemiężone nie mniej bezlitośnie niż jeszcze niedawno Tatarzy ciemiężyli Ruś. Polska w obrębie tej polityki była kolejnym łupem, który należało tylko jeszcze bardziej osłabić i stopniowo wchłonąć. Dlatego już w 1763 roku, wykorzystując przekupstwo i presję wojskową, osadza Kataryna na polskim tronie swego byłego kochanka Stanisława Augusta Poniatowskiego, ograniczając jednocześnie próby reform i wzmocnienia państwa podejmowane przez światlejszą część szlachty. Stanisław August okaże się wkrótce rozumnym, choć słabym, królem-reformatorem, ale faktycznie przez cały okres nieszczęśliwie zakończonego panowania tego ostatniego władcy Rzeczypospolitej narzucać będzie swą wolę i dyktować polityczne rozwiązania, coraz bardziej sprzeczne z polską racją stanu, właśnie Katarzyna i jej smutnej sławy wszechmocny ambasador w Warszawie – Mikołaj Riepnin.


Gorzka ironia dziejów zawarta jest w fakcie, że w Rzeczypospolitej właśnie sprawa swobód dla innowierców staje się pretekstem coraz liczniejszych interwencji Katarzyny i jej zauszników, występujących teraz w roli obrońców praw obywatelskich i tradycyjnych przywilejów szlacheckich, w tym fatalnie w owym czasie nadużywanego liberum veto; w ten sposób Katarzyna zyskuje kolejne preteksty do mieszania się w sprawy polskie i blokowania niezbędnych reform umacniających słabnące państwo. Nie cofa się jednak – gdy okoliczności tego wymagają – przed brutalnym porwaniem do Rosji przywódców ówczesnej opozycji albo przed sprowokowaniem powstania chłopskiego w polskiej części Ukrainy, sprowadzającego się w głównej mierze do rzezi ludności polskiej i żydowskiej. Najokropniejszy z tych pogromów w miasteczku Humań i okolicach pochłonął 20 tys. ofiar! Tak właśnie – po części mieczem, po części przekupstwem, bo Riepnin nie żałował złota do opłacenia zauszników – przygotowuje Katarzyna grunt dla nadchodzących rozbiorów, które włączą w skład jej imperium większość ówczesnego terytorium Polski i Litwy. Zapoczątkowana zostaje, ciągnąca się przez następne stulecia, fatalna tradycja mieszania się Rosji w wewnętrzne sprawy polskie, terroru, skłócania bądź przekupstwa, a przede wszystkim osłabiania państwa polskiego, likwidacji, a przynajmniej ograniczania tych sił społecznych, które mogłyby przeforsować ratujące to państwo reformy. Przeciw panoszeniu się Katarzyny i jej zauszników skierowana była zawiązana w 1768 roku Konfederacja Barska – pierwsze polskie powstanie antyrosyjskie. Była ona długotrwałym, choć daremnym i źle zorganizowanym, zrywem patriotycznej szlachty; jej nietrudnym do przewidzenia finałem okazał się pierwszy rozbiór Polski w 1772 roku pomiędzy Rosję, Prusy i Austrię, z których oczywiście ta pierwsza wchłonęła największą część osłabionego kraju. Tak zainicjowany został wciąż się powtarzający cykl polskich powstań i wojen z Rosją już nie o pogranicza mocarstw, lecz tylko o odzyskanie niepodległości: od krwawych i ostatecznie zamykających dzieje Pierwszej Rzeczypospolitej starć orężnych pod koniec XVIII wieku, aż po bezkrwawy, niezbrojny zryw „Solidarności"; walk zazwyczaj przegrywanych w wyniku rażącej dysproporcji sił, lecz wciąż – z pokolenia na pokolenie – ponawianych. Jak napisał sto lat później – już po doświadczeniach kolejnych daremnych zrywów – Joseph Conrad, wielki polski pisarz tworzący w Wielkiej Brytanii po angielsku: Nie jest mi dozwolone nic, prócz wierności jakiejś sprawie zupełnie straconej, jakiejś idei bez przyszłości.


Niespełna rok po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja trzej zdrajcy, zaniepokojeni utratą części swych przywilejów i wzmocnieniem państwa, magnaci Szczęsny Potocki, Seweryn Rzewuski i Franciszek Ksawery Branicki – w porozumieniu z Katarzyną II – przygotowali w carskiej stolicy akt konfederacji znoszącej uchwały majowe, a następnie ogłosili go w przygranicznym miasteczku polskim Targowica, po to tylko, aby natychmiast wezwać na pomoc wojska rosyjskie. Osiemnastego maja 1792 roku prawie stutysięczna armia carska wkroczyła do Rzeczypospolitej. Ten mechanizm wzywania „bratniej pomocy" przez przepłaconych zdrajców i zagrożonych upadkiem prominentów starego porządku miał się odtąd powtarzać w tej – stającej się coraz bardziej rosyjską sferą wpływów – części Europy, nie tylko w Polsce. Tak oto – zapoczątkowana już wcześniej przez tę samą Katarzynę – nieszczęsna tradycja ingerowania siłą i przekupstwem w sprawy polskie splata się odtąd z tradycją polskich powstań w jeden tragiczny węzeł. Odtąd nad wszystkimi polskimi sprawami – aż po „Solidarność" i stan wojenny, a może i dalej – unosi się ponury cień Targowicy, każąc nade wszystko obawiać się interwencji obcego interesu realizowanego rękoma sterowanych z zewnątrz marionetek. Historia – od tamtych czasów aż po dni dzisiejsze – dostarcza aż nadto wielu przykładów potwierdzających ten typowo polski, lecz jakże uzasadniony lęk. Dzielą go z nami wszystkie chyba nieposłuszne kraje położone w zasięgu wpływów tego czy innego mocarstwa, a współcześnie nade wszystko tragiczny (a niegdyś kwitnący) Liban, gdzie wszystkie wewnętrzne waśnie podszyte są obcą ingerencją, a przez to beznadziejnie przewlekłe. O ile szczęśliwsze są narody doświadczające nawet najbardziej dramatycznych konfliktów wewnętrznych, niezniekształcanych jednak przez – wlokącą się jeszcze od czasów sprzed Targowicy i sterowaną głównie z Rosji – „libanizację".


Tak właśnie dzisiejszy zrąb stosunków polsko-rosyjskich w swej nieszczęsnej i źle wróżącej na przyszłość postaci ukształtował się już przed z górą dwustu laty.


Aleksander Bezborodko, kanclerz Katarzyny II, architekt rozbiorów Polski, tak je uzasadniał: Poglądy Polaków są tego rodzaju, ze zaraza dalej rozszerzyć się może. Józef Piłsudski, architekt niepodległości Polski, wywalczonej nareszcie w XX wieku, odpowiadał mu po latach: Boi się car polszczyzny nie dlatego, że jest ona polska, lecz dlatego, że niesie ona najniebezpieczniejszą dla niewoli naukę – naukę o potrzebie i konieczności walki z uciskiem i wyzyskiem.


W XIX wieku – tym stuleciu wielkiego rozwoju świata, tak straszliwie przegranym przez pozbawioną państwowego bytu Polskę – największa część jej terytorium znajdowała się właśnie pod panowaniem Rosji, była włączona w skład rosyjskiego imperium. Najwięcej i najkrwawszych powstańczych wojen Polaków toczyło się właśnie przeciw Rosji, rosyjskiego żołnierza i policjanta miał Polak przez sto kilkadziesiąt lat za najbardziej niebezpiecznego i zażartego przeciwnika.


Konfederacja Barska (1768-1772).

Wojna w obronie Konstytucji 3 Maja (1792).

Powstanie Kościuszkowskie (1794).

Wojna z Rosją u boku Napoleona (1812-1813).

Powstanie Listopadowe (1830-1831).

Powstanie Styczniowe (1863-1864).

Rewolucja 1905 roku.


Po każdym z tych przegranych zrywów zbrojnych pogarszała się sytuacja Polski i Polaków w rosyjskiej – wydawało się, że nie do zrzucenia – niewoli. Po upadku Konfederacji Barskiej nastąpił pierwszy rozbiór Polski. Wojna przeciw sprowadzonemu przez Targowicę rosyjskiemu najazdowi przyniosła kolejny rozbiór, a upadek Powstania Kościuszkowskiego przypieczętował ostateczną utratę niepodległości. Udział w zakończonej klęską wyprawie Napoleona na Rosję wykrwawił Polskę, oznaczał kres niezależnego Księstwa Warszawskiego, a z nim nadziei na odbudowę Rzeczypospolitej. W jego wyniku przypadła Rosji część ziem polskich przyznanych poprzednio Prusom, gdzie Polacy cieszyli się pewną swobodą. Klęska Powstania Listopadowego oznaczała koniec autonomii stanowiącego część Rosji Królestwa Polskiego, które – choć pod berłem carskim i pod carskim uciskiem – miało własną konstytucję, rząd i armię. Zaczął się okres wynaradawiania, rugowania języka polskiego ze szkół i urzędów, co po upadku Powstania Styczniowego jeszcze się spotęgowało. Tylko rewolucja 1905 roku przyniosła na pewien czas ulgę związaną z próbą reform w Rosji, ulga ta wkrótce jednak została zniweczona przez carat; w 1912 roku – jakby w drodze „uzupełniającego" rozbioru – przyłączono polską Chełmszczyznę do ziem uznawanych za rdzennie rosyjskie. Po każdym przegranym starciu rozwiewały się nie tylko narodowe nadzieje i tężał ucisk, ale długie szeregi pobitych powstańców wędrowały ku miejscom straceń, więzieniom, zesłaniu, a w najlepszym razie na emigrację. Mnóstwo polskich nazwisk do dziś zachowanych w geograficznych mianach rosyjskiej Syberii (Dybowski, Czekanowski, Czerski, Przewalski) – podobnie jak zlanie się w świadomości rdzennych Sybiraków w jeden synonim pojęć „Polak" i „dobry człowiek" – to po prostu pamięć o dziesiątkach tysięcy uwięzionych tu lub zesłanych powstańców, którzy potem stawali się pionierami badań i zasiedlania tej mroźnej, rozległej krainy. Nawet jeden z czołowych odkrywców geograficznych dalekiej Australii, Paweł Strzelecki, który zdobył i nazwał imieniem Kościuszki najwyższą górę tego kontynentu, to przymusowy emigrant po antyrosyjskim powstaniu 1830-1831 roku. Pobici polscy powstańcy wrastali we Francję, Anglię czy Niemcy, szukali szczęścia na amerykańskiej prerii, w rzeźniach Chicago i dżunglach Brazylii. Ich symbolem jest Ernest Malinowski, żołnierz powstania listopadowego, potem emigrant, który zdążył jeszcze wziąć udział w powstaniu w 1848 roku w Bawarii, aż wreszcie – wybitny inżynier, budowniczy najwyżej na świecie położonej kolejowej linii transandyjskiej, bohater narodowy Peru – upamiętniony został pomnikiem w Limie. Kiedy w szczęśliwszych i nie tak okrutnie przez los traktowanych krajach najlepsi i najbardziej utalentowani poruszali tryby naukowego i technicznego postępu, uczestniczyli w wielkiej przygodzie ogólnoświatowej rewolucji przemysłowej, w Polsce ginęli w rewolucjach zbrojnych albo rozpraszali się po świecie, służąc swą wiedzą i przedsiębiorczością tym właśnie szczęśliwszym, w spokojniejszych miejscach żyjącym nacjom.


Czy warto było?


Czy nic za wielka, zbyt mordercza nawet dla średniej wielkości narodu ofiara krwi, cierpień, czasu i istnień ludzkich straconych w boju lub na katorgach, kiedy ich przeznaczeniem był rozwój?


Może lepiej było – wzorem innych, także ościennych, krajów – raczej poddać się przeważającej przemocy, ugiąć, cofnąć, czekając lepszych czasów lub sposobności, niż wyniszczać się w straceńczej walce?


Weźmy naród czeski, który – trzeźwo widać oceniając swe siły w ostatnich stuleciach – nie opierał się najeźdźcom, wyjąwszy praskie powstanie antyaustriackie w 1848 roku: od uległości Czechów wobec silniejszej Austrii, czy Słowaków wobec Węgier, przez utratę najpierw części terytorium, a potem i niepodległości na rzecz hitlerowskich Niemiec, przeciw czemu nie zabrzmiał ani jeden czechosłowacki wystrzał w latach 1938 i 1939, aż po uległość wobec wspieranego przez ZSRR komunistycznego zamachu stanu w 1948 roku i bezpośredniej agresji pancernych kolumn w roku 1968. Tak, Czesi i Słowacy na pewno byli mądrzejsi, chroniąc narodową substancję przed ciosami morderczej potęgi, opowiadając się po stronie życia, które przecież – choćby na klęczkach – jest lepsze od bohaterskiej nawet śmierci. Ale nie stawiając zbrojnego oporu jako naród i społeczeństwo, tracą też zdolność stawiania oporu moralnego jako osoby ludzkie; nie znajdując w swej historii i świadomości wzorów niezłomności, ulegają sączącemu się zewsząd i rozgrzeszającemu każdą ludzką słabość przekonaniu, że nic nie jest wiele warte, a wszystko dozwolone. Skoro życie jest wartością zawsze i za każdą cenę, to rację ma silniejszy, a bierna uległość okazuje się przewidującą cnotą. Może właśnie dlatego ta najlepiej niegdyś rozwinięta i nigdy nieprzeorana wojnami prowincja Cesarstwa Austriackiego, to jedno z najlepiej uprzemysłowionych i zorganizowanych państw przedwojennej Europy w ostatecznym rachunku podzieliło marny w czasach komunizmu los polski, stając się tak samo zacofanym zaściankiem sowieckiego imperium? Po upadku zaś narzuconego ze Wschodu ustroju i pozbyciu się jeszcze bardziej zacofanej Słowacji, Czesi nie stali się Europą, nie wysforowali się przed tak ciężko dotkniętą powstańczym i wojennym wysiłkiem Polskę. Obie tak różne drogi prowadziły w istocie do tego samego: do mozolnego gramolenia się krok po kroku z tej samej postkomunistycznej biedy, co dziś jest po równo udziałem obu narodów podzielonych Sudetami i odmiennym losem historycznym.


Na pewno zbyt bezlitośnie oceniam Czechów i Słowaków, o ile mniej licznych od Polaków. Ale może jest też warta uwagi historyczna mądrość w tych nieustannych polskich zrywach – głównie antyrosyjskich – zmuszających każdego, nawet najbardziej pozbawionego obywatelskiej świadomości mieszkańca kraju nad Wisłą do samookreślenia, tworzących niedające się odrzucić wzory patriotyzmu, uniemożliwiające – jak to trafnie ujął Stefan Żeromski – zabliźnienie się błoną podłości kolejnych narodowych ran.


Jest to wielki i nigdy nierozstrzygnięty dylemat narodów „niekochanych przez historię", poddanych obcej presji.


Ale cena za rozstrzygnięcie „polskie" była dramatycznie wysoka nie tylko w kategoriach przelanej krwi, straconych nadziei i rozproszonych po świecie powstańców. Czechosłowacja aż do 1968 roku nie znała kompleksu antyrosyjskiego, jej związki ze wschodnim sąsiadem układały się naturalnie, opierając się na wspólnocie pochodzenia słowiańskich narodów. Węgrzy pamiętają udział wojsk carskich w tłumieniu ich antyaustriackiego powstania w latach 1848-1849, potem podczas obu wojen światowych uczestniczyli w bloku antyrosyjskim, ale aż do wprowadzenia ustroju komunistycznego i zmiażdżenia skierowanej przeciw niemu rewolucji 1956 roku nie zaznali prześladowań z rąk rosyjskich; ponieważ w czasach historycznych Turcja i Austria były dla nich głównymi wrogami, nieraz zerkali ku Rosji jako sojusznikowi. Tym bardziej Rumunia i Bułgaria, dla których Rosjanie byli wyzwolicielami z wielowiekowej niewoli tureckiej, choć ten pierwszy kraj walczył przeciw ZSRR w drugiej wojnie światowej i utracił na jego rzecz część swego terytorium. Najgorliwszy rusyfikator i tępiciel języka polskiego, fatalnie zapisany w polskiej pamięci warszawski generał-gubernator Józef Hurko, jest w Bułgarii bohaterem czczonym pomnikami i nazwami ulic, był bowiem jednym z dowódców carskiej armii wyzwalającej kraj w antytureckiej wojnie lat 1875-1878. Podobnie jak rosyjski bohater narodowy generalissimus Aleksander Suworow jest dla Polaków sprawcą bestialskiej rzezi Pragi – prawobrzeżnego przedmieścia Warszawy zdobytego przez carską armię podczas tłumienia Powstania Kościuszkowskiego. Przykłady można mnożyć. Nawet dla Niemiec Rosjanie bywali czasem przeciwnikiem, czasem sojusznikiem w wojnach, ale nigdy siłą dążącą do pozbawienia żyjącego tu narodu państwowości, a nawet języka. Tylko Polska z fatalnego zwarcia z Rosją, zapoczątkowanego przez Katarzynę II i ciągnącego się przez cały wiek XIX, wyszła z najgłębszymi i niedającymi się usunąć urazami antyrosyjskimi. Tak się stało: wśród państw środkowoeuropejskich Polska jest najbardziej antyrosyjska z ducha. Wzmacniało to polski opór przeciw narzuconemu z Rosji komunizmowi, ale nie najlepiej oddziałuje na dzisiejsze współżycie dwóch – tak czy inaczej skazanych na sąsiedztwo i nareszcie dziś wolnych – narodów.


W 1867 roku – niedługo po upadku kolejnego polskiego powstania – mówił Karol Marks na wiecu w Londynie: Albo azjatycka barbaria pod władzą Moskwy spadnie jak lawina na połowę Europy – albo też Europa musi odbudować Polskę, odgradzając się w ten sposób od Azji dwudziestomilionową barierą i zyskując wytchnienie niezbędne dla dokonania swego społecznego odrodzenia.


Na początku tego nieszczęsnego dla Polski XIX stulecia pisał o zaborcach Stanisław Staszic: Jesteśmy gotowi być waszymi braćmi, ale nie waszymi niewolnikami.


Szansą nowego ułożenia stosunków w tej części Europy w duchu rozwiania obaw Marksa i spełnienia nadziei Staszica była obalająca carat rewolucja w Rosji. Deklaracja Rządu Tymczasowego z 30 marca 1917 roku uznaje niepodległość Polski ze wszystkimi terytoriami, na których Polacy tworzą większość. Już wkrótce po przewrocie bolszewickim uchwalona zostaje Deklaracja Praw Narodów Rosji z 15 listopada 1917 roku, zapewniająca im możliwość samookreślenia, aż do oderwania się i utworzenia samodzielnego państwa. Dekret Rady Komisarzy Ludowych z 29 sierpnia następnego roku unieważnia formalnie traktaty rozbiorowe. Ale w owych czasach ziemie polskie już od dawna nie znajdują się we władzy rosyjskiej, wojska niemieckie stoją daleko na wschodzie, a losy pozostałych zaborców rozstrzygają się na froncie zachodnim, we Francji. Ideą bolszewików jest zresztą rewolucja wszechświatowa, Włodzimierz Lenin uznaje jeszcze tezę Marksa o niemożności zwycięstwa proletariatu w jednym tylko kraju, więc niepodległość Polski ma znaczenie o tyle, o ile będzie ściśle związana z systemem, który właśnie wziął górę w Rosji. Ma się zresztą ku końcowi pierwszy, względnie demokratyczny okres władzy rewolucyjnych rad. W wolnych wyborach do Konstytuanty w listopadzie 1917 roku bolszewicy uzyskają zaledwie 25% głosów, więc też wkrótce rozpędzą tę niewygodną reprezentację ludu. Ale lud wciąż jeszcze czuje się wolny; nie po to obalał carat, aby mu teraz jakiś bolszewicki watażka uniemożliwiał obrady niezależnie i samorządnie wybranych przedstawicieli! W pokojowym, niezbrojnym pochodzie w obronie Konstytuanty i z nią ledwie narodzonej rosyjskiej demokracji, idą pod pałac Taurydzki obok siebie: robotnicy, inteligenci – wszyscy. Na placu wita ich salwa, ciała padają na skrwawiony bruk; oto obróciło się koło historii – dotąd morderczą komendę wydawał car, jaśniepan, wyzyskiwacz, a rozlana na bruku krew nasączała czerwone sztandary godłem jutrzejszej nadziei. Teraz – po raz pierwszy, lecz nie ostatni – spod czerwonego sztandaru strzela do robotników mieniąca się „robotniczą" władza. Bolszewizm pokazał stalowe kły stalinizmu jeszcze w pięknych i wzniosłych dniach porewolucyjnego Lenina.


Tak właśnie rozżarza się wojna domowa, która sprawi, że ogłoszona strzałami „Aurory", zapoczątkowana skromnymi siłami i łatwo przeprowadzona rewolucja w stolicy, przekształci się w rewolucję najkrwawszą i najokrutniejszą w dziejach świata, pochłaniając kilkanaście milionów ofiar walk, terroru i głodu, orientacyjnie około 10% ludności imperium (dla porównania warto przypomnieć, że krwawa wojna domowa lat trzydziestych w Hiszpanii pochłonęła niecałe 2% ludności, amerykańska wojna secesyjna – 1,6%). Jednym z pierwszych dekretów rewolucyjnego rządu jest ustanowienie Nadzwyczajnej Komisji (Czeka) – pierwowzoru sowieckich sił bezpieczeństwa, które zastąpiły opryczninę, prikaz prieobrażeński i Ochranę – z fanatycznie oddanym sprawie komunizmu Polakiem Feliksem Dzierżyńskim na czele. Dobry komunista jest jednocześnie dobrym czekistą – napisze w tym czasie Lenin, utożsamiając partię z jej tajną policją i z metodami tej wyjątkowo okrutnej służby. Trudno się dziwić, że wśród pierwszych dekretów znalazło się też ustanowienie cenzury prasowej – jak potem poka­zała przyszłość – o wiele bardziej skrupulatnej i wszechogarniającej niż carska. „Tak hartowała się stal" – można by powiedzieć, przypominając nieco późniejszego sowieckiego pisarza.


Tak – w rewolucyjnym opakowaniu – wracało całe straszne dziedzictwo obalonego imperium. Czerwony carat miał się okazać nie mniej absolutny i bezlitosny niż ten, przeciwko któremu wzniósł swój sierp i młot.


Pierwsze starcie u nieustalonych jeszcze wschodnich granic formującej się Rzeczypospolitej wynikało jednak nie z zetknięcia z Czerwoną Rosją, lecz z „białą" Ukrainą. Słynny i bohaterski epizod „orląt lwowskich" to walka o Lwów pod koniec 1918 roku, w której nie brakło kobiet i dzieci, bo najbardziej zawzięte i krwawe są wojny o wspólny dom. A w lwowskim domu zamieszkiwali od wieków zarówno Ukraińcy, jak i Polacy. Tymczasem ze wschodu nadciągały rewolucyjne oddziały bolszewickie, które ustanowiły republikę sowiecką na Białorusi i Litwie. Po zajęciu Wilna i Mińska rozpoczęto – wraz z miejscowymi rewolucjonistami – grabież dworów „jaśniepanów polskich", ustanawianie surowych i natychmiastowym rozstrzelaniem popartych dekretów przeciw „wyzyskiwaczom" i „burżujom". Nic dziwnego, że pierwsi chwycili za broń tamtejsi ziemianie, tworząc Komitet Obrony Kresów i organizując własne siły wojskowe – Samoobronę Litwy i Białorusi. W początkach 1919 roku utworzył się front polsko-sowiecki, wkrótce potem – bo bolszewicy szybko rozbijali wojska niezależnej Ukrainy – rozszerzony na południe po Karpaty. Polska i Rosja znowu stanęły zbrojnie naprzeciw siebie w kolejnym akcie wciąż tego samego morderczego zwarcia. Tak rozwiały się krótkotrwałe porewolucyjne nadzieje, każące widzieć na gruzach carskiego „więzienia narodów" szansę niepodległego i zgodnego z sąsiadami bytu dla wszystkich: Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Polaków. Konsekwencją zgody na dalszy pochód wojsk rewolucji byłoby faktyczne uzależnienie Polski od ZSRR w myśl nieuznającej niepodległości recepty ówczesnych nielicznych, lecz aktywnych komunistów polskich z SDKPiL oraz eksterminacja „wyzyskiwaczy" na Kresach. Krzepnące państwo polskie było silniejsze, toteż wojska sowieckie zostały odrzucone na wschód.


Owszem, bolszewicy – jedyni spośród sił politycznych, jakie się objawiły w rewolucyjnej burzy rosyjskiej – zdecydowanie opowiedzieli się za niepodległością Polski, zrywając zresztą z prymitywnie rozumianym „internacjonalizmem" dotychczasowego ruchu komunistycznego, każącego zapomnieć o niepodległościowych nadziejach i narodowych krzywdach na rzecz ogólnoświatowego „wyzwolenia proletariatu" mającego zastąpić wyzwolenie uciemiężonych dotychczas nacji. Sprawa ta zresztą głęboko podzieliła polski ruch socjalistyczny, bo na skrajnie lewicową i antyniepodległościową mniejszość komunistyczną od razu padło piętno narodowego zaprzaństwa. Ale tę świtającą dla Polski niepodległość widzieli bolszewicy w komunistycznej formie ustrojowej, co z kolei nie dawało się pogodzić z nastrojami i dążeniami przygniatającej większości Polaków, także robotników, chłopów i socjalistów. Z tego powodu starcie okazało się nieuniknione, a socjalista Józef Piłsudski na czele niepodległego państwa polskiego okazał się dla nich przeciwnikiem zwalczanym nie mniej bezlitośnie niż kresowi „jaśniepanowie" drżący o całość swych obszarniczych posiadłości.


Siły zwalczające bolszewików w Rosji też nie okazały się od nich mądrzejsze w kwestii niepodległości Polski. Najsilniejszy chyba z carskich generałów stojących na czele sił kontrrewolucyjnych, Anton Denikin, w prowadzonych z nim przez przedstawicieli Piłsudskiego rokowaniach w Taganrogu pod koniec 1919 roku stał na stanowisku niepodzielności Rosji w carskich granicach z 1914 roku. Nic więc dziwnego, że do porozumienia nie doszło, a z kontrrewolucyjnymi generałami – którzy, choć dysponowali o wiele liczniejszymi niż bolszewicy siłami, nie umieli się też dogadać między sobą – rozprawiono się osobno i skutecznie. Semen Petlura, przywódca zadnieprzańskiej Ukraińskiej Republiki Ludowej, zawarł porozumienie z Polską dopiero wówczas, gdy został przez bolszewików pokonany i wyparty na ostatni skrawek ukraińskiego terytorium. Nie udało się stworzyć jednolitego frontu państw dopiero co wyzwolonych spod carskiego panowania, a już zagrożonych przez jeszcze bardziej ekspansywny „czerwony carat" – Polski, Finlandii, Estonii, Łotwy i Litwy – zebranych w styczniu 1920 roku na konferencji w Helsinkach, górę wzięły partykularne interesy poszczególnych partnerów. Niewiele przyniosły rozmowy z Borysem Sawinkowem – przywódcą antybolszewickiej opozycji socjaldemokratycznej w Rosji. W lutym 1920 roku państwa Ententy wycofały swe ostatnie interweniujące przeciw bolszewikom oddziały z Archangielska i Murmańska. Wobec naporu wyłaniającego się z rewolucyjnego chaosu nowego mocarstwa – niosącego na Zachód mesjański ogień „świętej wojny proletariatu", niby dawne mocarstwo rosyjskie misję Trzeciego Rzymu – Polska znowu stanęła samotna.


Zapewne kwietniowa ofensywa polska 1920 roku powodowana była nadzieją odbudowy jagiellońskiej idei federacyjnej, stworzenia z pomocą polskiego oręża samodzielnych, lecz złączonych unią z Polską państw narodowych: Litwy, Białorusi, Ukrainy. Zapewne, ledwie powstała, a już uwikłana w wojny, Polska wzięła na siebie zadanie ponad siły, choć taki ciągnący się od Bałtyku po Morze Czarne łańcuch nierosyjskich państw raz na zawsze odgrodziłby Rosję od Europy. Być może też ofensywa ta była spowodowana chęcią uprzedzenia przygotowywanej ofensywy sowieckiej. Dość, że przyniosła nadspodziewane powodzenie: armia polska przekroczyła granicę przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, a z początkiem maja jej oddziały, wraz z oddziałami wojsk niepodległej Ukrainy atamana Semena Petlury, weszły do Kijowa, wypierając stamtąd rząd pod kierownictwem komunisty nawet nie ukraińskiego, lecz bułgarskiego – Christiana Rakowskiego. Wyzwolono Białoruś, Litwa już wcześniej cieszyła się niepodległością, a w stolicy Ukrainy znowu rezydowało jej narodowe przedstawicielstwo. Trudno, by wszyscy patrzyli przychylnie na tę naszą nagłą materializację – wydawało się, dawno już pogrzebanej – idei jagiellońskiej, mogącej teraz niespodziewanie przekształcić oblicze i historię Europy Środkowej. Dla Rosjan była to agresja odwiecznego wroga, zagrożenie całości ukształtowanego w carskich czasach państwa, odbudowa potęgi na Zachodzie, z którą nie mógł dać sobie rady Iwan Groźny i jego następcy, zatrważające przypomnienie strasznych dla Rosji czasów wielkiej smuty. Toteż do Armii Czerwonej masowo zgłaszali się kontrrewolucyjni dotąd oficerowie, z głównodowodzącym armii carskiej generałem Aleksiejem Brusiłowem na czele. Ogłoszona przez bolszewików mobilizacja skupiała Rosjan pod sztandarem już nie tylko rewolucyjnym, lecz narodowym. Dla wielu Polaków (zwłaszcza dla silnej w ówczesnej Polsce prawicy nacjonalistycznej) ofensywa na wschód i sięgnięcie po ideę jagiellońską były czystym szaleństwem, bo nie widzieli potrzeby ani jakiejkolwiek federacji, ani liczenia się z czyimikolwiek aspiracjami niepodległościowymi, chodziło im jedynie o wcielenie do Polski skromniejszych obszarów na wschodzie, i tylko tak, by dało się je całkowicie spolonizować w ramach jednolicie narodowego państwa. Dla nacjonalistycznie usposobionych grup Litwinów, Białorusinów czy Ukraińców Polska była zagrożeniem nie mniejszym niż Rosja, a jej rosnąca w tej wojnie siła – zwiastunem przejścia spod dominacji Wschodu w nie mniej obcą dominację Zachodu. Dla rzesz chłopskich, dla mas zrewoltowanego żołnierstwa, nadciągająca armia polska, wraz z przetrzebionymi już wcześniej przez bolszewików oddziałami atamana Petlury, była zapowiedzią cofnięcia bolszewickiej obietnicy obdzielenia ziemią wszystkich potrzebujących, powrotu „jaśniepanów" – właścicieli kresowych majątków. Jednocześnie negatywnie przyjęły polskie działania ówczesne Niemcy, ich rząd odmówił pomocy, a zrewoltowani robotnicy podjęli blokadę dostaw dla Polski. Sympatyzowała z nami jedynie Francja, nieżyczliwe stanowisko zajęła Anglia, gdzie robotnicy również ogłosili strajk przeciw dostawom wspomagającym polską armię. Od niedawna niepodległa Czechosłowacja w zamian za neutralność i przepuszczenie dostaw dla Polski żądała uznania dokonanego w stycz­niu 1919 roku zaboru części Śląska Cieszyńskiego, Spiszą i Orawy, a gdy to otrzymała w lipcu 1920 roku, szybko przywróciła blokadę.


Zaiste, dalekowzroczność nie jest powszechną cechą ludzką, ale rzadko kiedy Europa miała możność przekonania się o tym równie oczywiście i dotkliwie jak właśnie tu. Tymczasem o dalszym biegu wydarzeń miało decydować nie starcie idei, lecz frontowych oddziałów osamotnionej Polski z wielokrotnie przeważającą liczebnie nawałą bolszewicką.


Dowódca sowieckiego frontu zachodniego, dawny oficer carski, późniejszy marszałek ZSRR, Michaił Tuchaczewski, miał 27 lat – tyle co Napoleon podczas kampanii włoskiej – kiedy wyruszył na czele wymierzonej przeciwko dalekiej jeszcze Warszawie ofensywy. Na południu, w kierunku Lwowa, ruszyła słynna „konarmia" – najsławniejszego chyba, bo jedynego ocalałego z późniejszych stalinowskich represji, dowódcy z czasów rewolucji i wojny domowej – marszałka Siemiona Budionnego. Front wojsk polskich załamał się. Na południu oddziały sowieckie zajęły Zamość i podeszły pod Lwów. O wiele znamienitsze były na północy sukcesy Tuchaczewskiego, który, rozpoczynając 12 sierpnia 1920 roku decydującą bitwę o Warszawę, podchodził już pod Toruń i Włocławek, będąc tylko o krok od przekroczenia granicy niemieckiej, co roznieciłoby tlący się wciąż płomień stłumionej w 1918 roku tamtejszej rewolucji, realizując nareszcie mesjańskie nadzieje moskiewskich przywódców „światowego proletariatu". Zaprawdę, mógł Tuchaczewski wierzyć, że oto – na trupie pobitej Polski – staje się czerwonym Napoleonem XX stulecia. Jeszcze kilka dni zwycięskiej ofensywy Armii Czerwonej, a nie tylko Warszawa byłaby zdobyta [...] lecz rozbity byłby pokój wersalski – pisał później z żalem Lenin.


Wraz z postępami ofensywy Budionnego i Tuchaczewskiego instalowała się w Polsce uzależniona od Moskwy władza sowiecka, realizująca ten model „niepodległości", jaki zapewne przyświecał autorom Deklaracji Praw Narodów Rosji z listopada 1917 roku. W połowie lipca powstaje w Tarnopolu Galicyjski Komitet Rewolucyjny, jako rząd tymczasowy Galicyjskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Pierwszego sierpnia instaluje się w Mińsku bolszewicki rząd Białoruskiej SSR i – podobnie jak w Galicji – rozpoczyna działalność od ustanowienia „rewolucyjnej sprawiedliwości" realizowanej przez sprowadzone natychmiast oddziały sowieckiej policji politycznej, kierowanej wszak przez Polaka – Feliksa Dzierżyńskiego. Tegoż 1 sierpnia do zajętego właśnie przez Armię Czerwoną Białegostoku przybywa inny polski komunista – Julian Marchlewski – z przygotowanym wcześniej (zapewne w Moskwie) manifestem „Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski". Komunistyczny rząd – z Marchlewskim, Dzierżyńskim, Feliksem Konem, Edwardem Próchniakiem i Józefem Unszlichterem na czele – instaluje się (nomen omen!) w pałacu Branickich, organizując administrację nowego państwa bolszewickiego i ustanawiając trybunały rewolucyjne wydające wyroki śmierci z natychmiastową egzekucją. Choć trudno negować komunistyczną ideowość członków tego marionetkowego rządu, po raz kolejny odtworzył on haniebny mechanizm Targowicy.


W opustoszałej Warszawie, z której uciekły wszystkie przedstawicielstwa dyplomatyczne, pozostał tylko nuncjusz papieski – późniejszy papież Pius XI – Achille Ratti, zagrzewający do walki polskich żołnierzy pod Radzyminem, jak gdyby pragnął wymazać pamięć Piusa VI udzielającego błogosławieństwa Targowicy, czy potępiającego Powstanie Listopadowe Grzegorza XVI. Powstały w końcu lipca – wobec bezpośredniego zagrożenia napierającej ze wschodu nawały – Rząd Jedności Narodowej pod kierownictwem radykalnego przywódcy chłopskiego Wincentego Witosa, z przywódcą socjalistów Ignacym Daszyńskim jako wicepremierem, a jednocześnie z arystokratą Eustachym ks. Sapiehą jako ministrem spraw zagranicznych, miał być żywym symbolem zjednoczenia całego narodu w wysiłku ratowania niepodległości. Zważywszy, że funkcję naczelnika państwa i naczelnego dowódcy sprawował wywodzący się bezpośrednio z ruchu socjalistycznego Józef Piłsudski (mianowany właśnie przez Sejm marszałkiem Polski), siłom światowej rewolucji swoje stanowcze NIE! mówiła przede wszystkim Polska robotnicza i chłopska. Ale tę Polskę, jednocześnie ludową i niepodległą, mógł wtedy uratować tylko cud.


Cud ten nastąpił 16 sierpnia 1920 roku, kiedy to – realizując plan przeciwuderzenia opracowany pod kierownictwem Piłsudskiego – pięć polskich dywizji wyszło znad rzeki Wieprz na tyły atakujących Warszawę wojsk Tuchaczewskiego, kompletnie je zaskakując i zmuszając do odwrotu. Ten „cud nad Wisłą" obrósł przez lata legendą o księdzu Ignacym Skorupce, bohatersko poległym 15 sierpnia, gdy z krzyżem w ręku prowadził żołnierzy do boju na przedmieściach Warszawy. O Matce Boskiej, która jakoby ukazała się w owe dni na polskim niebie. O geniuszu wojskowym Piłsudskiego, który w istocie w przełomowych dniach zachowywał się raczej chwiejnie, i na pewno wielka w konstruowaniu przyszłego zwycięstwa musiała być rola jego pomniejszych dowódców i sztabowców – co oczywiście pomijali późniejsi hagiografowie Marszałka. Cokolwiek jednak by powiedzieć, to na przedpolach Warszawy rozegrała się tamtego sierpnia jedna z tych bitew, które decydują o losach świata i kształtują historię. Przy kompletnej obojętności, a nawet niechęci Europy bitwa przyniosła jej ocalenie przed bolszewizmem; płomień światowej rewolucji został zdeptany, Rosja sowiecka odsunięta na wschód i zmuszona do budowania „przodującego ustroju" na własną rękę i rachunek. Przede wszystkim wzmocnione zostały Niemcy, które właśnie – wykorzystując zaabsorbowanie Polski wojną – rozstrzygnęły na swoją korzyść plebiscyty graniczne, które już za dziewiętnaście lat miały odpłacić Polsce napadem we wrześniu 1939 roku i krwawą nocą okupacji. Ciężar zaś tego zwycięstwa poniósł – jak to zazwyczaj bywa – polski szeregowy żołnierz, zwykle robotnik lub chłop, i tak do ostatka sterany toczącą się na naszych ziemiach już od sześciu lat z górą, niszczącą wszystko i wszystkich, bezustanną wojną. W świadomości zwycięskich Polaków zostały umocnione wszystkie wyniesione z kolejnych powstań antyrosyjskie uprzedzenia, oczywiste dla każdego stało się przekonanie o tożsamości czerwonego imperializmu z carskim, o odpartym tylko na pewien czas zagrożeniu ze Wschodu, którego symbolem – w miejsce dwugłowego orła dawnej Rosji – miała być teraz czerwona gwiazda rewolucji. Wszystko to miało już niedługo jak najfatalniej zaważyć na kolejnych epizodach w historii obu narodów.


Do umocnienia obrazu nowej Rosji jako „czerwonego caratu", jeszcze okrutniejszego i bardziej nieprzejednanego niż obalony carat niegdysiejszy, walnie przyczynił się stalinizm. Państwo dyktatury proletariatu szybko stało się państwem dyktatury nad proletariatem. Ziemię – wymarzoną, a potem krwawo wywalczoną w ogniu rewolucji i wojny domowej – zabrano chłopom szybciej, niż zdołali się nią nacieszyć. Przymusowa kolektywizacja była w Rosji o wiele ważniejszym i dalej w swych skutkach sięgającym zwycięstwem bolszewizmu niż sama rewolucja, choć przyniosła głód, cierpienia i straszliwe straty gospodarcze. Jeśliby przetrwali chłopi – przetrwałyby w życiu społecznym: niezależność, indywidualizm, religia, a może i liberalizm. Kolektywizacja całkowicie zniszczyła klasę wolnych chłopów, powołując w to miejsce nową: kołchoźników, pozbawionych miłości do ziemi, bezwolnych, niegospodarnych, całkowicie – jak od powietrza i wody – zależnych od bezustannie im potrzebnego „kierownictwa" partyjnych biurokratów. Unicestwione zostały także klasy kapitalistów, właścicieli, kupców, indywidualnych rzemieślników w miastach. System carski kontentował się niepodzielną władzą polityczną, niszczeniem lub zmuszaniem do emigracji co głośniejszych opozycjonistów, brutalnym tłumieniem niepodległościowych dążeń podbitych narodów; jednak jego ideologom nawet przez myśl nie przeszło podporządkowanie gospodarki władzy politycznej i nadanie jej jednolitego, scentralizowanego na carskim dworze kierownictwa. To szaleństwo – usiłowanie całkowitego unieważnienia praw ekonomicznych – przyniósł dopiero stalinizm. Nawet przesławna i tak dotkliwie dająca się we znaki Polakom carska cenzura tolerowała – zwłaszcza w ostatnim okresie istnienia caratu – pewien zakres wolności słowa, przede wszystkim w dziedzinie kultury. Po stłumionej rewolucji 1905 roku – mimo cierpień i represji, jakie ona przyniosła – Rosja była państwem reformującym się w kierunku monarchii konstytucyjnej, z legalnie działającymi partiami politycznymi, opozycją w parlamencie, względnie niezależną prasą i coraz aktywniejszą opinią publiczną. Bujnie rozwijało się życie artystyczne i kulturalne, migocąc wszelkimi możliwymi barwami najróżniejszych kształtów i idei. Rosja przedrewolucyjna szła wielkimi krokami ku Europie i z tej drogi nie zawróciła jej nawet rewolucja bolszewicka; pod pewnymi względami nawet przyśpieszyła, bo kultura wtedy zwłaszcza obrodziła mnóstwem wspaniałych dokonań i wielkich nazwisk. Ostatecznie i nieodwołalnie zawrócił Rosję z tej obiecującej drogi dopiero stalinizm, miażdżąc wszelki pluralizm, niezależność, różnorodność i wolną myśl. Dopiero dzisiejsza Rosja Jelcyna i Putina wraca do stanu, jaki istniał pod koniec caratu. Tak oto rewolucyjne nieszczęście cofnęło wielkie mocarstwo i wielki naród o osiemdziesiąt lat, i to w XX wieku, epoce bezprzykładnego postępu i osiągnięć cywilizacji.


Michaił Bakunin – jeden z najbardziej nieprzejednanych XIX-wiecznych przeciwników caratu (ale jednocześnie bardzo przewidujący krytyk pojawiających się już w ówczesnym ruchu socjalistycznym zwiastunów przyszłej „dyktatury aparatu") – gniewnie zarzucał rosyjskiemu samowładztwu wytracenie w ciągu ostatnich dwustu lat panowania ponad miliona ludzi wskutek bydlęcego lekceważenia ludzkich praw i ludzkiego życia. Tymczasem „czerwony carat" tylko w okresie przymusowej kolektywizacji, związanego z nią głodu i represji, wytracił (wedle różnych ocen) od 5 do może nawet 15 min ludzi.


„Wielkie budowy socjalizmu", jakimi zasłynął okres prowadzonej pod kierownictwem Stalina wielkiej industrializacji – huty, kopalnie, zapory wodne, linie kolejowe – wznoszone były rękoma nie tylko zmobilizowanych do przemysłowego czynu, wyrwanych ze wsi chłopów, przekształconych właśnie w przyśpieszonym tempie w robotników, lecz też rękoma nieprzeliczonych rzesz mieszkańców najbardziej ponurej katowni, jaką stworzył świat, systemu sowieckich obozów koncentracyjnych nazwanych przez wielkiego pisarza Aleksandra Sołżenicyna archipelagiem Gułag (od Gławnoje Uprawlenije Łagieriej), mieszczącego w czasach swej stalinowskiej świetności do 20 min przymusowych mieszkańców. „Azjatycki sposób produkcji", do którego skłonności Karol Marks przypisywał carskiej Rosji i którego rozprzestrzenienia na Europę dzięki militarnym sukcesom carskiego samowładztwa tak się obawiał, stał się ekonomicznym i politycznym faktem w państwie marksistowskim. Jego symbolem jest Kanał Białomorski, kopany przez mrące masowo z mrozu i wyczerpania setki tysięcy więźniów, podczas gdy sowieccy pisarze pod „artystycznym kierownictwem" sławnego Maksyma Gorkiego kolektywnie tworzyli cykl reportaży sławiących zarówno ową budowę, jak i stosowane tam metody reedukacji przestępców oraz kontrrewolucjonistów. Trudno o przykład bardziej haniebnej literatury. W bezmiarze stalinowskich represji, w wyniku których bądź od razu posyłano na śmierć, bądź kazano jeszcze odcierpieć piekło Gułagu, przepadli między innymi niedoszły pogromca, „jaśniepańskiej Polski" – marszałek Tuchaczewski, pierwszy szef sowieckiej Ukrainy Christian Rakowski, przytłaczająca większość przywódców rewolucji i państwa sowieckiego, z rehabilitowanym dopiero pod koniec ZSRR Nikołajem Bucharinem na czele, wyżsi dowódcy wojskowi, ideowi komuniści, a także ich kontrrewolucyjni przeciwnicy. Ginęli tam najświetniejsi artyści porewolucyjnej Rosji, jak wielki poeta Osip Mandelsztam, światowej sławy uczeni, jak Nikołaj Kondratiew, twórca teorii cykli ekonomicznych, czy twórca podstaw nowoczesnej genetyki Nikołaj Wawiłow. Nawet ojciec sowieckiej potęgi rakietowej, człowiek, który wysłał w kosmos Jurija Gagarina – nieżyjący już Sergiusz Korolów – spędził dziesięć lat w łagrach, podobnie jak Aleksander Tupolew, późniejszy konstruktor bombowców odrzutowych.


Simone Weil pisała kiedyś: Różnica między niewolnikiem a obywatelem: niewolnik poddany jest swemu panu, a obywatel prawu. Pan zresztą może być bardzo łagodny, a prawo surowe, jednak to sprawy nie zmienia. Wszystko polega na wielkiej różnicy, jaka występuje między kaprysem a zasadą. Jest to najjaśniej i najzwięźlej ujęta przez francuską pisarkę istota nie tylko stalinizmu, lecz wszelkich systemów despotycznych, w których „prawo" staje się pochodną zachcianek i lęków indywidualnego bądź zbiorowego dyktatora. Nie inaczej stało się z „dyktaturą proletariatu", która odziedziczyła wszystkie najgorsze tradycje bizantyjskiego, tatarskiego, a potem carskiego imperium.


Dzień 17 września 1939 roku, kolejna straszna data w niepocieszającym kalendarzu stosunków polsko-rosyjskich, oznaczał zarówno kontynuację ducha rozbiorów Polski, jak i traktatu brzeskiego, zawartego w marcu 1918 roku przez rewolucyjną Rosję ze zwycięskimi na wschodnim froncie Niemcami i Austro-Węgrami. Traktat ten, oddając całą Europę Środkową pod panowanie mocarstw centralnych, traktował problem polski jako wewnątrzniemiecki. Pakt Ribbentrop-Mołotow, zawarty tuż przed wybuchem wojny, był zapewne korzystną z punktu widzenia ZSRR próbą odsunięcia wiszącego w powietrzu konfliktu dwóch totalitaryzmów, zręcznym manewrem przechytrzającym też skłonny do paktowania z Hitlerem Zachód i tam kierunkującym ekspansję niemiecką. Ale dla przyszłego ułożenia stosunków między narodami tej części Europy był tylko aktem fatalnej krótkowzroczności politycznej, przypieczętowanej przesławnym powiedzeniem Mołotowa o bękarcie traktatu wersalskiego. Rosja – tym razem sowiecka – dawała światu pokazową lekcję nie tylko gwałcenia obowiązujących między nią a Polską paktów, ale także deptania podstawowych praw moralnych, ludzkich, narodowych. Za Armią Czerwoną szło na zachód NKWD, rozrosłe w potężny aparat zbrodni z porewolucyjnej Czeka Dzierżyńskiego. Ponieważ ZSRR nie uznawał konwencji genewskiej o traktowaniu jeńców wojennych, uznając ją za burżuazyjny przeżytek, 230 tys. polskich żołnierzy i oficerów, którzy wpadli w ręce Armii Czerwonej zesłano do obozów pracy niewolniczej bądź umieszczono w więzieniach. Rozpoczęły się aresztowania, mordy, wywózki, uderzające przede wszystkim w najaktywniejszych i najlepiej wykształconych Polaków i w ich rodziny, niszczące w pierwszej kolejności potencjalne grupy przywódcze: inteligencję, urzędników, wojskowych, policjantów, księży, nauczycieli. Dokładnie to samo zastosowali Niemcy po swojej stronie rozbiorowego kordonu, ale stalinowskie władze sowieckie przystąpiły do działania natychmiast, bez jakichkolwiek skrupułów. Antypolskie akcje hitlerowskie wzmogły się dopiero w krytycznych latach 1942-1944 i dopiero wówczas liczba ofiar niemieckich przewyższyła rzeszę zamordowanych i zagłodzonych na Wschodzie. Pod hasłami „proletariackiej wolności" i „samostanowienia narodów" rozpoczęła się rusyfikacja nie mniej bezwzględna niż w czasach carskich: zamknięto polskie księgarnie, biblioteki i większość instytucji kulturalnych. Posługiwanie się językiem polskim w szkołach lub urzędach było utrudnione, zresztą nauka szkolna polegała głównie na komunistycznej indoktrynacji. Konfiskowano kościoły i klasztory, przekształcając je w magazyny, warsztaty lub więzienia. Zawarty już 28 września w Moskwie układ rozbiorowy, zwany oficjalnie radziecko-niemieckim traktatem o granicach i przyjaźni, oddawał Niemcom 48,4% obszaru i 58% ludności Rzeczypospolitej, Związkowi Sowieckiemu 50% obszaru i nieco ponad 40% ludności (prawie jej połowę w tym zaborze stanowili rdzenni Polacy). Niepodległej do 1940 roku Litwie przypadło Wilno z okolicami, stanowiące 1,6% obszaru z 2% ludności rozdrapanego państwa. Już w początku października na okupowanych terenach zorganizowano farsę „wyborczą", w której, pod presją oddziałów NKWD, można było „głosować” na z góry wytypowanych kandydatów. Sformowane w ten sposób reprezentacje ogłosiły oczywiście akces do ZSRR, łaskawie przyjęty przez Radę Najwyższą. Wszyscy mieszkańcy zagarniętych ziem – bez względu na narodowość – ogłoszeni zostali obywatelami sowieckimi. Młodych mężczyzn wcielono do Armii Czerwonej. Osoby uznane za „wyzyskiwaczy" można było – bez prawa obrony – skazywać na wieloletnie wyroki na podstawie sowieckiego kodeksu karnego, a wszystkich, którzy mieli coś wspólnego z aparatem państwowym Rzeczypospolitej – za „współpracę z państwem kapitalistycznym" albo roztrwonienie mienia społecznego. Tak wyglądała pierwsza udzielona Polakom praktyczna lekcja funkcjonowania dyktatury proletariatu. Trzydziestego września moskiewska „Prawda" nazwała Niemcy i ZSRR „obrońcami pokoju", a Anglię i Francję „imperialistycznymi podżegaczami wojennymi". Przywódca Kominternu – bułgarski komunista Georgi Dymitrow – dowodził, że wojna wrześniowa była dla Polski „imperialistyczną", ale ZSRR wraz z sojuszniczymi Niemcami „obronili pokój". Ten sam Komintern – skupiający partie komunistyczne ówczesnego świata – w apelu ogłoszonym 7 listopada 1939 roku w 22-gą rocznicę rewolucji, przedstawił sojusz sowiecko-niemiecki, jako „przykład współpracy państw socjalistycznych" Nic dziwnego, że Polacy ze wschodu najlepiej i najdokładniej byli poinformowani o tym, do czego prowadzi dominacja Rosji w tej części Europy. Nic też dziwnego, że w przełomowych latach 1944-1945 nie zawsze byli rozumiani przez resztę ich rodaków, śmiertelnie wymęczonych okrucieństwem hitlerowskiej okupacji i nieznających jeszcze praktycznej rzeczywistości komunizmu.


Być może – na co zwraca uwagę najkonsekwentniej antykomunistyczny z polskich pisarzy Józef Mackiewicz – lepiej by było, gdyby 17 września Polacy podjęli straceńczą walkę na dwa fronty, a przebywający jeszcze w południowo-wschodniej Polsce rząd ogłosił ZSRR agresorem na równi z hitlerowskimi Niemcami. Wówczas – zapewne – niemożliwy stałby się sojusz sowieckiego państwa z zachodnimi aliantami, a socjalizm komunistyczny zlałby się nieodwołalnie z równie zbrodniczym „narodowym socjalizmem" hitlerowców. Nie wiem, do czego by to prowadziło i czy odwróciłoby nieszczęsny bieg dziejów; pewny byłby tylko jeszcze straszniejszy upływ krwi i jeszcze większe przepełnienie Gułagu. Z drugiej strony, do zerwania stosunków ZSRR z przebywającym w Londynie legalnym rządem Rzeczypospolitej, do zepchnięcia Polski do roli strony pokonanej, do podporządkowania tej części Europy imperialnym interesom sowieckim i tak musiało dojść, stało się to tylko cichaczem, stopniowo i na coraz bardziej niekorzystnych dla Polski warunkach.


Tak więc – mimo dramatycznych doświadczeń „czwartego rozbioru" – po napaści hitlerowców na ZSRR w czerwcu 1941 roku, Polska znowu podniesiona została do roli sojusznika, a rozbiorowe układy niemiecko-sowieckie unieważnione, choć setki tysięcy Polaków nadal cierpiały w bezkresnych przestrzeniach największego więzienia świata. Z tych właśnie nieszczęsnych zesłańców i więźniów Gułagu, zwolnionych na mocy „amnestii" (choć słowo „amnestia" brzmi jak ironia wobec niewinnych ofiar), tworzono na południu ZSRR armię polską pod dowództwem właśnie wypuszczonego z więzienia na moskiewskiej Łubiance generała Władysława Andersa. Broń otrzymała zresztą tylko jedna dywizja, a całość armii była zbyt wygłodzona i słaba, by wziąć udział w walce. Co więcej, władze sowieckie zmniejszyły racje żywnościowe i, wobec widma głodu, nie było innego wyjścia niż ewakuacja prawie stutysięcznego wojska do Iranu (przy okazji udało się wywieźć kilkanaście tysięcy cywilów – głównie starców, kobiet i dzieci, dla których ewakuacja oznaczała ratunek przed niechybną zagładą). Nawiasem mówiąc, odbywało się to wszystko w warunkach śmiertelnie groźnej dla Rosji ofensywy niemieckiej, na kilka miesięcy przed decydującą bitwą stalingradzką, co zresztą zostało później przez stronę sowiecką wykorzystane propagandowo, jako „zdrada" Andersa. Ewakuacja była jednak ostatnim aktem wyprowadzenia na Zachód, choć części rzesz polskich ze śmiertelnego bezkresu Gułagu; stosunki polsko-sowieckie pogarszały się, znowu gwałtownie cofnięto amnestię, zamknięto bramy obozów, zlikwidowano polskie przedstawicielstwa niosące pomoc zwalnianym więźniom, ponownie objęto Polaków przymusowym obywatelstwem ZSRR. Coraz otwarciej Stalin i jego ludzie zaczęli mówić o przyszłej wschodniej granicy Polski przebiegającej na Linii Curzona, od nazwiska brytyjskiego dyplomaty z okresu pierwszej wojny światowej, który zaproponował ją jako linię demarkacyjną w niekorzystnym dla Polski momencie wojny 1920 roku i która (znowu nomen omen!) zgodna była akurat z granicą rosyjsko-prusko-austriacką po haniebnym trzecim rozbiorze, jak i zbliżona do granicy rozbiorowej wyznaczonej paktem Ribbentrop-Mołotow. Stalin wiedział, co robi: odsuwało się widmo zajęcia Moskwy przez hitlerowców i klęski ZSRR, jaśniej świtało dalekie jeszcze zwycięstwo, a w tym blasku czerwonego świtu ponownie jawiła się zaprzepaszczona w 1920 roku droga rewolucji na Zachód, droga przez Polskę, która w takich warunkach – niezależnie od jej woli, siłą lub sposobem – musiała się stać komunistycznym satelitą. Narastające wobec takiej polityki nastroje antysowieckie – w emigracyjnym rządzie i wojsku, w okupowanej Polsce, wszędzie – nie miały oczywiście znaczenia.


Ostatecznym pretekstem do zerwania stosunków z legalnym rządem Rzeczypospolitej było odkrycie przez Niemców w 1943 roku w lesie katyńskim koło Smoleńska masowych grobów 4253 oficerów zamordowanych przez NKWD trzy lata wcześniej. Dowody były zbyt przekonywające, aby utrzymać pośpiesznie skonstruowaną wersję sowiecką o morderstwie popełnionym przez Niemców po zagarnięciu przez nich obozów jenieckich opuszczonych przez wycofującą się w 1941 roku Armię Czerwoną. Tym bardziej, że – mimo bezustannych poszukiwań polskich – strona sowiecka nigdy nie wspomniała o takim przejęciu polskich jeńców przez Niemcy, pomijając ich sprawę milczeniem, podobnie jak sprawę zaginionych bez wieści dalszych 10 tys. oficerów, policjantów i cywilów z obozów w Starobielsku i Ostaszkowie, również wywożonych niewielkimi partiami w nieznanym kierunku, jak jeńcy z Kozielska do lasu katyńskiego. Zwrócenie się rządu Rzeczypospolitej do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o bezstronne wyjaśnienie sprawy Stalin potraktował jako akt nieprzyjazny, dowód knowań z hitlerowcami, i ten sam Mołotow, radujący się ze zgonu bękarta traktatu wersalskiego, wręczył ambasadorowi rządu RP w Moskwie notę o zerwaniu stosunków. Z końcem kwietnia 1943 roku Rzeczpospolita przestała być aliantem ZSRR i choć trwał, wciąż potężniejąc, wysiłek zbrojny walczących z hitleryzmem Polaków, choć ta sama – uratowana od głodu i tyfusu w ZSRR – armia generała Andersa biła Niemców we Włoszech, wyrąbując pod Monte Cassino drogę alianckich wojsk do Rzymu, los Polski i Polaków miał być losem pobitych. Droga do utworzenia polskiego wojska i rządu podporządkowanych „czerwonemu caratowi", kierowanych przez działaczy komunistycznych o sprawdzonej lojalności została otwarta.


Oznaczało to wolną drogę komunizmu do samego serca Europy i jeszcze dalej. Za wzięcie na siebie głównego ciężaru wojny z hitleryzmem, za poniesione w tej wojnie milionowe straty ludzkie, zachodni alianci skłonni byli zapłacić Rosji nawet tak wygórowaną cenę; tym bardziej, że nie płacili ze swego.


Trzeciego stycznia 1944 roku wojska sowieckie przekroczyły koło Sarn granicę polską sprzed 1939 roku. Pomimo nieuznawania przez ZSRR londyńskiego rządu Rzeczypospolitej, kampanii propagandowej prowadzonej przeciw temu rządowi, jego krajowej Delegaturze i innym organom podziemnego państwa polskiego, kwestionowania wschodniej granicy państwowej, wyraźnych przygotowań do utworzenia podporządkowanych Moskwie organów władzy komunistycznej, Armia Krajowa rozpoczęła wspólnie z Armią Czerwoną działania bojowe, a podziemne organy władzy usiłowały podjąć jawne działanie na wyzwolonych terenach. Był to zarówno oczywisty odruch żołnierza, który nareszcie doczekał się szansy skutecznej, wspólnej walki, jak i dyrektywa podziemnego dowództwa AK, znana w postaci akcji „Burza". Odpowiedzią okazały się represje sowieckie.


Od lutego 1944 roku 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej walczyła ramię w ramię z Armią Czerwoną. Gdy została wykrwawiona i poległ jej dowódca, major Jan Oliwa-Kiwerski, przedstawiciele sowieccy nie uznali poprzednio zawartego porozumienia, żądając natychmiastowego podporządkowania – kierowanej przez komunistów i nieuznającej legalnego rządu Rzeczypospolitej – Pierwszej Armii Ludowego Wojska Polskiego generała Zygmunta Berlinga, utworzonej w ZSRR po zerwaniu stosunków z państwem polskim. Część pododdziałów Dywizji przebiła się na zachód, za Bug, część została otoczona i rozbrojona, oficerowie zaś aresz­towani lub nawet rozstrzelani.


W nocy z 6 na 7 lipca 1944 roku oddziały AK w sile 5,5 tys. ludzi uderzyły na Wilno, gdzie jednocześnie Niemcy zostali zaatakowani od środka. Następnego dnia do akcji włączyła się Armia Czerwona i po zaciętych walkach, trwających do 13 lipca, stolica Litwy została zdobyta, a władzę objęła tam polska administracja. Szesnastego lipca dowódca AK pułkownik Aleksander Wilk-Krzyżanowski nie wrócił ze spotkania z sowieckim generałem Czerniachowskim, a oficerowie, omawiający w tym czasie z przedstawicielami sowieckimi sprawę przekształcenia wileńskiego AK w samodzielną dywizję polską, zostali aresztowani i osadzeni w więzieniu w Wilnie. Aresztowano delegata rządu, jego zastępcę i urzędników Delegatury. Zgrupowane w okolicach miasta wojsko rozproszyło się, ostrzeliwane przez samoloty i tropione przez nadciągające oddziały sowieckie. 5,7 tys. żołnierzy i oficerów wileńskiego AK, którym nie udało się zbiec, zostało wywiezionych do łagrów.


W dniach 23-27 lipca 1944 roku 5 Dywizja Piechoty AK i 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich, wspierane przez sowieckie oddziały pancerne, zajęły Lwów, przy czym 14 Pułk otrzymał pochwałę dowódcy 1 Armii Frontu Ukraińskiego za męstwo i braterską współpracę. Również tu, po zwycięstwie, zostało aresztowane dowództwo AK i personel cywilny Delegatury, a pododdziały, które odmówiły złożenia broni w ciągu dwóch godzin i wstąpienia do Armii Czerwonej lub Ludowego Wojska Polskiego, zostały otoczone i wywiezione. Na Lubelszczyźnie, w najsilniejszym okrę­gu AK, do walki weszły 3 i 9 Dywizja Piechoty oraz ewakuowane niedobitki wołyńskiej 27 Dywizji AK. W lipcu opanowano samodzielnie Bełżec, Lubartów, Poniatów i Kock, a wespół z oddziałami Armii Czerwonej – Białą Podlaską, Chełm, Międzyrzecz Podlaski, Łuków, Radzyń, Puławy, Dęblin, Zamość i Lublin. W uwolnionych miastach obejmowały rządy ujawniające się władze podziemne, w Lublinie rozpoczął urzędowanie delegat rządu Władysław Cholewa; wydawało się, że okręg wraca do normalnego życia polskiego. Tymczasem, gdy tylko za frontem nadciągnęły komórki NKWD i sowieckich „władz politycznych", postawiono dowództwu Okręgu tę samą jak gdzie indziej alternatywę: wstąpienie do armii Berlinga albo rozwiązanie oddziałów. Gdy – nie chcąc się oddawać pod komendę komunistów – wybrano drugą możliwość, uwięziono pracowników Delegatury wraz z Władysławem Cholewą oraz dowództwo AK pod absurdalnym zarzutem „współpracy z Niemcami". Żołnierzy stopniowo rozbrajano i wywożono do ZSRR. Więźniów przeznaczonych do wywózki gromadzono w dopiero co oswobodzonym hitlerowskim obozie śmierci w Majdanku.


W Rzeszowie, zajętym przez Armię Czerwoną wspólnie z oddziałami 24 Dywizji Piechoty AK, ujawnił się delegat rządu, objął urzędowanie prezydent miasta, a oddział AK przejął rolę policji państwowej. Wszyscy zostali aresztowani i wywiezieni do łagrów. Podobnych przykładów jest aż nadto wiele. Nic więc dziwnego, że w miarę posuwania się Armii Czerwonej na zachód jednostki Armii Krajowej i organy polskiego państwa podziemnego albo rozwiązywały się i rozpraszały, albo od razu przechodziły do antysowieckiej konspiracji, widząc w nadciągających wyzwolicielach kolejnych okupantów. Moskwa – mimo przychylnej Polakom postawy większości oddziałów frontowych i ich dowódców – była zdecydowana zgnieść niezależną od komunistów organizację państwową, polityczną i wojskową, poczynając sobie w Polsce jak w kraju nieprzyjacielskim. Oczywiście niczym były dla Moskwy obowiązujące nadal układy z rządem Rzeczypospolitej, jak układ ryski z 1921 roku w sprawie granicy wschodniej, pakt o nieagresji z 1934 roku czy porozumienie z Sikorskim z 1941 roku. Jedyną uznawaną tu reprezentacją narodową była komunistyczna – ściśle uzależniona od Stalina. Warto przypomnieć, że nawet Niemcy po stłumieniu Powstania Warszawskiego osadzali wziętych do niewoli żołnierzy i oficerów AK w obozach jenieckich, nie zaś w obozach zagłady; poza incydentami obciążającymi głównie kolaborantów rosyjskich i ukraińskich, nie rozstrzeliwali oficerów.


Kolejnym aktem umacniania władzy komunistycznej niemającej nawet pozorów legalności i reprezentującej tylko znikomą część społeczeństwa było powstanie 21 lipca 1944 roku – rzekomo w wyzwolonym Chełmie Lubelskim, a faktycznie w Moskwie – Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, jako prowizorycznego rządu krajowego. Znów powtórzył się mechanizm Targowicy: manifest PKWN z 22 lipca był przygotowany i wydrukowany w Związku Sowieckim, a warunkiem zgody Stalina na wyjazd PKWN do Polski było podpisanie (niepodanego na razie do publicznej wiadomości) protokołu o uznaniu Linii Curzona, a więc pozostawieniu poza granicą takich ośrodków polskości jak Wileńszczyzna, Lwów czy Wołyń. Dopiero po akceptacji kolejnego rozbioru moskiewskie namiestnictwo – uznające w swym manifeście rząd londyński za „nielegalny" i oparty na „faszystowskiej konstytucji" – mogło zainstalować się 28 lipca w Chełmie, zastając tam zresztą już działające legalne władze Delegatury i AK – szybko teraz aresztowane i odtransportowane do łagrów. Podobnie odbywało się instalowanie nowej władzy w Lublinie i stopniowo coraz dalej za posuwającym się frontem. Najlepsi synowie Rzeczypospolitej, do końca jej wierni – opluci i odarci z należnej im chwały żołnierskiej – szli na wschód do łagrów i więzień, podczas gdy na zachód parły namiestnicze władze, ciągnąc za sobą szybko utworzone, zgodnie z komunistyczną tradycją rewolucyjną, organy bezpieczeństwa i policji politycznej.


Ostatnim zrywem umierającej Rzeczypospolitej było Powstanie Warszawskie: równie antyniemieckie, co antyrosyjskie. Antyniemieckie – jako oczywista wola walki żołnierza AK bądź komunistycznej AL, każdego wręcz Polaka, ze znienawidzonym i nareszcie ginącym okupantem. Ale czym innym, jeśli nie rozpaczliwym spazmem – może nie tyle samej antyrosyjskości, ile antysowieckości po prostu – była, w obliczu tak strasznych doświadczeń wypływających z akcji „Burza", ta próba stworzenia w wyzwolonej stolicy przedstawicielstwa polskiej, legalnej, przez większość narodu uznawanej władzy, z którą będzie się musiał nareszcie liczyć nadciągający ze wschodu kolejny okupant? Próba, jak wiemy, daremna...


Trudno się dziwić staremu wydze politycznemu, jakim był moskiewski generalissimus, że zatrzymał sowieckie natarcie u wrót Warszawy, pozostawiając Niemcom – nim sami zginą – rozprawę z niewygodnymi politycznie powstańcami. Czy inaczej postąpił z powstaniem słowackim między sierpniem a październikiem 1944 roku, czy z krótkotrwałym zrywem powstańczym w Pradze czeskiej kilka miesięcy później? Na pewno odegrała swoją rolę klęska, jaką na przedpolach prawobrzeżnej Warszawy poniosła 3 sierpnia sowiecka 2 Armia Pancerna; przecież 31 lipca, gdy dowódca AK generał Tadeusz Bór-Komorowski i delegat rządu Jan Stanisław Jankowski podejmowali ostateczną decyzję o wybuchu powstania w dniu jutrzejszym – Niemcy ewakuowali się w panice, a sowieckie czołgi widziano już na przedmieściach stolicy. Ale czym wytłumaczyć rozbrajanie przez Armię Czerwoną oddziałów AK śpieszących w sierpniu na pomoc walczącej Warszawie? Jak rozumieć decyzję Stalina zakazującą aż do 10 września – gdy powstanie dogorywało – lądowania alianckich samolotów na położonych tuż za frontem lotniskach sowieckich? Załogi lotnicze zachodnich sojuszników, które by się tam pojawiły, miały zostać internowane w ZSRR aż do końca wojny! Dlatego, aby zrzucać broń i zaopatrzenie dla powstania, latano aż z Brindisi, pokonując, z ogromnymi stratami maszyn i ludzi, gigantyczną trasę 2 tys. km. Co oznaczało zatrzymanie na ziemi sowieckiego lotnictwa, podczas gdy pozbawione osłony myśliwców i przez to łatwe do zestrzelenia bombowce niemieckie bezkarnie niszczyły dom za domem? Dlaczego, gdy wreszcie w połowie września wzięta została Praga, pozwolono oddziałom 1 Armii LWP generała Berlinga dokonać tylko dwóch słabiutkich i niczym nie wspartych – a więc skazanych na wystrzelanie przez Niemców – desantów małych pododdziałów na Czerniakowie i Żoliborzu? Odpowiedzi nie ma albo też jest jedna i bardzo dla Polaków gorzka, ta sama, która stała za wszystkimi poprzednimi rozbiorami Rzeczypospolitej.


W marcu 1945 roku delegat rządu Jan Stanisław Jankowski i dowódca AK generał Leopold Okulicki otrzymali w swych kryjówkach listy zapraszające do odbycia rozmów generałem Iwanowem, czyli generałem Iwanem Sierowem. Po pewnych wahaniach doszło do spotkania, w wyniku którego 27 i 28 marca – podczas rzekomych „rozmów" – aresztowano piętnaście czołowych osobistości AK, Delegatury i Rady Jedności Narodowej. Byli to: Jan Stanisław Jankowski (wicepremier i delegat rządu na kraj), Kazimierz Pużak (powszechnie szanowany działacz PPS, więzień carski i przewodniczący Rady Jedności Narodowej), generał Leopold Okulicki (komendant główny AK), Adam Bień, Stanisław Jasiukowicz i Antoni Pajdak (członkowie Krajowej Rady Ministrów), Józef Stemler-Dąbski (urzędnik Departamentu Informacji) oraz przedstawiciele czterech głównych stronnictw politycznych wchodzących w skład Rady Jedności Narodowej. Dołączono do nich, aresztowanego wcześniej, jednego z przedstawicieli Stronnictwa Narodowego, wywieziono do Moskwy i wytoczono proces przed sowieckim sądem wojskowym, w wyniku którego większość z nich nigdy nie wyszła z sowieckich więzień.


Sięgająca początków Polski legenda o książętach podstępnie zwabionych przez Niemców na ucztę i tam otrutych miała się zmaterializować po tysiącleciu ze strony słowiańskiego tym razem przeciwnika. W tym dokładnie czasie, kiedy się toczył haniebny „proces szesnastu" Stanisław Mikołajczyk prowadził w tejże Moskwie pertraktacje ze Stalinem w sprawie swego wejścia do rządu podporządkowanej temuż Stalinowi Polski. Cztery niezależne – choć niekoniecznie reprezentatywne – osobistości, upokorzone przez milczącą akceptację procesu moskiewskiego, wystarczyły akurat za listek figowy umożliwiający przekształcenie moskiewskiego namiestnictwa w Rząd Jedności Narodowej, uznany przez jałtańskie mocarstwa przy ich solidarnym milczeniu wobec losu zamykanych właśnie w sowieckich więzieniach rzeczywistych przedstawicieli Polaków. Reszta – łącznie ze sfałszowaniem wyborów w 1947 roku, likwidacją resztek podziemia wojskowego i politycznego, zniszczeniem opozycyjnego Polskiego Stronnictwa Ludowego i usunięciem z kraju samego Mikołajczyka – była do wykonania przy pomocy sił bezpieczeństwa, zastraszonych lub sprzedajnych sądów, cenzury prewencyjnej, no i za sprawą wielkiego, przeogromnego zmęczenia wyniszczonego wojną narodu. Stało się tak, jak w wierszu Czesława Miłosza:


Moskal czołgami wjechał w gruzy miasta

Prawa nadawał, nakładał obroże

Prowincja nowa w imperium już wrasta

Niosąc w daninie tłuszcz, węgiel i zboże


Pamięta jednak nie tylko poeta. Nic, nawet upływ czasu, nie jest w stanie wymazać narodowej – przekazywanej z pokolenia na pokolenie – pamięci. I to jest właśnie najbardziej beznadziejny problem, najstraszniejsze przekleństwo stosunków między dwoma tak blisko ze sobą sąsiadującymi, a więc przez historię skazanymi na siebie, narodami.


Jak żyć z Rosją? Jak istnieć w środkowej Europie?


No i czym jest ta dzisiejsza Rosja w osiemdziesiąt z górą lat po tamtej strasznej, lecz budzącej tyle nadziei rewolucji, w czterdzieści pięć lat po śmierci Stalina, dziesięć lat po upadku ZSRR, na progu XXI wieku? Rosji rozumem nie pojmiesz – napisał ponad sto trzydzieści lat temu rosyjski poeta-romantyk Fiodor Tiutczew, i miał rację aż do dzisiaj.


Jeśli w czasach Tuchaczewskiego, zbrojnie niosącego na Zachód święty ogień komunistycznej wiary, na pewno jeszcze w czasach zwyciężającego hitleryzm Stalina, no... może jeszcze w krótkim okresie promowanej przez Nikitę Chruszczowa „odwilży" obalającej kult tegoż Stalina i ożywiającej nadzieje na socjalizm bardziej humanistyczny – Związek Sowiecki mógł się jeszcze (nawet w tradycyjnie antyrosyjskiej Polsce) wielu lewicowo nastawionym ludziom wydawać czymś atrakcyjnym, to na pewno już nie w neostalinizmie Leonida Breżniewa ani nawet za osławionej pierestrojki Michaiła Gorbaczowa. A mocarstwo pretendujące do światowego przywództwa powinno być atrakcyjne: nie tylko miażdżącą siłą wojskowej potęgi, ale także kulturą, sposobem życia, bogactwem, nauką, inwencją, duchem, ideologią, wizją jutra i koncepcją człowieka. W czym mogły być atrakcyjne wyrosłe w czasach stalinowskich i potem zakrzepłe w uświęcającym je konserwatyzmie struktury sowieckiego państwa, gospodarki, życia publicznego? Czyż może porwać kogokolwiek ideologia, która nie odpowiada na żadne z ważnych ludzkich pytań, a wypowiada się przez powtarzanie nudnych, urzędowych sloganów? Czyż może być pociągający blok państw, do których – wyjąwszy czasem szpiegów i zdemaskowanych przestępców – nikt z zewnątrz nie pragnie uciec, ale które zmuszone są odgradzać swych obywateli od świata policyjnym kordonem, by ci nie pouciekali? Dlatego tak szybko uwiędły partie komunistyczne na świecie, nawet tam, gdzie były jeszcze niedawno całkiem potężne, dlatego komunistyczna gospodarka musiała się ratować przez dolewanie kapitalizmu do swego doktrynalnego kotła, dlatego ludzie albo buntowali się, albo, wymęczeni, uciekali w zniechęcenie i prywatność, dlatego na tej samej glebie, na której więdła ideologia, tak bujnie rozkwitała – skazana już dawno na wymarcie – religia.


Tak upadło imperium sovieticum. Inaczej niż powinny rozlatywać się imperia odchodzące wśród grzmotów dziejowej zawieruchy, w huku wystrzałów, dymie pożarów i wrzawie triumfujących barbarzyńców. To skapitulowało po cichutku, zdławione gospodarczą niemocą i ideologiczną pustką, w niesławie. Nie było już groźne, najwyżej odrażające. Jego ostatni obrońcy nie umieli nawet skutecznie przeprowadzić latem 1991 roku przewrotu pałacowego, tak jak skrępowana monstrualnym centralizmem gospodarka nie potrafiła już wytwarzać ani chleba, ani narzędzi przemocy. Mająca być ostatecznym lekarstwem gorbaczowowska pierestrojka okazała się zabójczą trucizną, bo nadwerężonego monstrum nie da się zreformować, można je najwyżej do reszty zepsuć. Co się i stało. Gorbaczow zainicjował w Związku Sowieckim to samo, czego próbowała w 1968 roku „praska wiosna" pod wodzą Aleksandra Dubczeka, ale do Moskwy nie było komu wjechać czołgami. Dla osłabionego kolosa, który jeszcze przed z górą dziesięcioleciem terroryzował pół świata, takie wyzwania jak amerykańskie zbrojenia, interwencja w Afganistanie i „Solidarność" w Polsce okazały się ponad siły. Czy hitleryzm, gdyby wygrał wojnę i opanował pół świata, też byłby skazany na stopniowe przegrywanie pokoju, a upadałby równie niesławnie i prawie bezkrwawo?


Albo inaczej. W okresie powojennym – po trosze z własnej woli, po trosze przymuszone zamieszkami w koloniach – pozbyły się stopniowo swoich zamorskich posiadłości takie wspaniałe niegdyś imperia kolonialne jak Francja czy Wielka Brytania. A oprócz nich pomniejsze: Belgia, Holandia, Portugalia... Związek Sowiecki i jego satelici to było rosyjskie imperium kolonialne, tylko nie zamorskie, ale lądowe. W latach 1989-1991 byliśmy po prostu świadkami ostatniej w dziejach świata dekolonizacji. Ot i wszystko.


Czym jest dzisiejsza Rosja? Kraj straszny i urzekający. Ludzie nie nawykli do bycia obywatelami. Władza nie nawykła do traktowania ludzi, jako obywateli. W połowie drogi między Azją a Europą... Nie, nie w połowie. Zupełnie gdzie indziej. Duch Rosji nie jest duchem cywilizacyjnego zapóźnienia. Jest inny. Wyrósł z bizantyjskiego prawosławia, azjatyckiej Tatarii, słowiańskiej tęsknoty, chrystusowego mesjanizmu i imperialnych ambicji stepowego watażki, który gorąco wierzy, że swą męką i krwią zasłużył na panowanie nad światem. Rosja nie jest bynajmniej biedniejszą Ameryką, jak naiwnie sądził Henry Ford, budując Sowietom pierwszą fabrykę samochodów. Rosja to osobny świat, który w pełni pojmuje zapewne tylko Rosjanin. Jaka więc jest? Jak z nią żyć?


Czy dzisiejsza Rosja jest tylko odchudzoną wersją sowieckiego imperium, wyzwoloną z konieczności utrzymywania siłą jedności coraz mocniej buntujących się prowincji i z nieporęcznego dziś bagażu komunistycznej ideologii? Bo przecież wciąż tłamsi pomniejsze, wcielone doń siłą narody, o czym świadczą choćby dwie okrutne wojny w Czeczenii... Czy może jednak krajem podobnie wyzwolonym jak Ukraina, Polska, Litwa czy Uzbekistan, tylko jeszcze ciężej doświadczonym, bo przez tyle dziesięcioleci stumanionym fałszywą ideologią, która zamiast „nowego wspaniałego świata" przyniosła bezmiar cierpień zarówno zdobywcom, jak i podbitym? Narodem jak inne pragnącym nareszcie zbudować jakieś podstawy spokoju, demokracji i dobrobytu, ale tylko jeszcze gorzej niż inni dającym sobie radę z dzisiejszymi wyzwaniami, cierpiącym na brak jakichkolwiek tradycji demokratycznych i wzorców społeczeństwa obywatelskiego? A może to po prostu tylko kolejna w okrutnych nawrotach historii wielka smuta, jak za samozwańców i za najazdu „polskich jaśniepanów", po której wcześniej czy później zaświeci słońce Wielkiej Rusi i nowe znaki poprowadzą ruskie hufce ku ich dziejowemu przeznaczeniu? Jeśli nie upadłe symbole sierpa i młota, to może cerkiewne ikony albo inne rozpalające krew złudy, które już za kolejne dziesięciolecie postawią przed spragnionym wielkości narodem kolejni fałszywi prorocy?


Bo rozmaicie można tłumaczyć dzisiejsze nieszczęścia Rosji. Zabrano jej wiele: rubieże nad Wisłą, a nawet Łabą, tanią wódkę i przodownictwo w rakietowym wyścigu w kosmos. Ale najstraszniejszą rzeczą dla wielkiego narodu jest utrata poczucia swojej wielkiej misji. Zwłaszcza dla narodu głodnego i sponiewieranego, który zamiast chlebem syci się przekonaniem, że wytycza światu nowe horyzonty. Dlatego Rosjanie tak cierpią, ale tego bólu nie jesteśmy w stanie zrozumieć my, mniejsze narody.


Dzisiejsza Rosja – dziesięć lat po rozpadzie ZSRR i ostatecznym upadku komunizmu – nie przeszła jeszcze nawet połowy drogi do demokracji i wolnego rynku, choć takie właśnie cele oficjalnie sobie stawia. Jeszcze nie wie, kim chce być. Raz rozpaczliwie broni resztek imperium, masakrując krnąbrną Czeczenię i uparcie sprzeciwiając się rozszerzeniu NATO. Innym razem – w akcie odwagi (a może beztroski?), na którą nie było stać nawet Polski lub Czech – prywatyzuje jednym pociągnięciem prezydenckiego pióra olbrzymie połacie scentralizowanej dotąd gospodarki. My możemy wesprzeć się na naszych historycznych związkach z Zachodem, na tradycji niepodległościowej i antykomunistycznej, na niepokonanym nawet w najczarniejszych czasach komunistycznych zmyśle przedsiębiorczości drobnych właścicieli i jeszcze drobniejszych półlegalnych „kombinatorów", na przekazywanym wraz z pamięcią pokoleń dziedzictwie „ducha Rzeczypospolitej". A na czym oni? Nawet wolne chłopstwo wdeptano tam stalinowskim butem w syberyjską tundrę i od trzech pokoleń przekształcano w bezwolnych, ściśle zależnych od wszechmocnego, państwa kołchoźników. Oprzeć się tylko na wątłym światełku – zniszczonej jeszcze przez carów – zaradnej, kupieckiej i demokratycznej tradycji Wielkiego Nowogrodu, nawiasem mówiąc miasta, w którym dzisiaj znowu najlepiej w Rosji kwitnie przedsiębiorczość i prywatyzacja? Bo na czymś trzeba budować, od czegoś zacząć... Dlatego nieraz jedyną zorganizowaną strukturą – rozumiejącą i stosującą w praktyce zasady inwestycji, ryzyka i zysku – okazuje się w dzisiejszej Rosji gangsterska mafia.


Dla nas, Polaków, te lata przyniosły prezenty wspaniałe. Związek Sowiecki jest tylko wspomnieniem bardziej dla dzisiejszych pokoleń anegdotycznym niż złowrogim. Od kilku lat nie stoją nad Wisłą i Odrą rosyjskie wojska, choć początkowo Moskwa odgrażała się, że pozostaną dłużej, niż miały pozostać w Niemczech. Z Rosją graniczymy tylko na północy, w małej enklawie Kaliningradu, od wielkiego sąsiada oddziela nas łańcuch niepodległych państw: Litwy, Białorusi, Ukrainy. Ale nadal w Polsce nie można niczego ważnego zrobić bez Rosji. Chociaż polskie decyzje zapadają dziś w Warszawie, a nie w Moskwie, to potężne, choć na szczęście odsunięte nieco na wschód sąsiedztwo musi ważyć na naszych sprawach. Jako przykład może posłużyć wejście Polski do NATO, kiedy sam Zachód zaofiarował Rosji sporą cenę za jej niechętną obojętność, innym przykładem jest zależność polskiej gospodarki od rosyjskich surowców: ropy, gazu czy rudy. Dlatego nie jest nam obojętne, jaka będzie Rosja i dokąd pójdzie. Najlepsza byłaby dla nas Rosja demokratyczna i europejska. Ale jest ona słaba i ma się kiepsko; znacznie gorzej, niż miała się w tej pełnej nadziei chwili, gdy upadał Gorbaczow, a dźwigał się Jelcyn. O wiele lepiej mają się w Rosji nacjonalizm i – budzące odwieczne lęki wszystkich, tak doświadczonych przez los, sąsiadów – mrzonki o odbudowie imperium. Bo demokracja nie oferuje wiary, najwyżej dobrobyt, i to nie od razu. A tym, czego potrzebuje niewyzwolony z mesjanizmu były człowiek sowiecki jest nade wszystko wiara.


My, Polacy, mamy, czegośmy chcieli: niepodległość, NATO, Unię Europejską. W katyńskim lesie cześć prochom pomordowanych oddają pospołu przedstawiciele władz Rzeczypospolitej i Federacji Rosyjskiej. Ale właśnie teraz, kiedy niełaskawa dotąd historia zaczęła nam nagle sprzyjać, przed Polakami stoi dziejowe wyzwanie: względem Rosji. Przez całe wieki byliśmy – raz mocniejszym, a innym razem zupełnie bezbronnym – państwem między dwiema potęgami, bożym igrzyskiem, jak napisał w tytule swej książki Norman Davies. Nasz najważniejszy cel narodowy był trudny jak kwadratura koła – zachowanie skóry wśród wilków, utrzymanie równego dystansu wobec obydwu. Udawało się go osiągnąć tylko korzystając z przejściowej słabości choć jednego z odwiecznych wrogów. Dziś – stając się integralną częścią wojskowych i gospodarczych struktur Zachodu – uzyskujemy nie tylko poczucie bezpieczeństwa wobec możliwych w przyszłości rosyjskich zakusów. Stajemy się jednocześnie najdalej na wschód wysuniętym krajem tego bloku, i to krajem silnym, choćby liczbą ludności, obszarem i potencjałem. A więc – chcemy czy nie chcemy – stajemy się w NATO i Unii Europejskiej zwornikiem prowadzonej przez Zachód polityki rosyjskiej, niezależnie od tego, jaka ta polityka będzie. Czy jesteśmy do tego przygotowani? Dopiero wejście do NATO obnaża wszystkie słabości i kompleksy naszej polityki wschodniej. Polska na Wschodzie musi wymyślić się na nowo. Nie przeciw Rosji i nie na pasku Rosji, ale jako przyjazny członek ugrupowania obcego w stosunku do Rosji. A najgorsze, co mogłoby tu zapanować, jest odreagowywanie z tej pozycji polskich resentymentów i historycznych krzywd, okazanie Rosji poczucia wyższości, a nawet pogardy dla „przegonionych nareszcie na wschód Kacapów".


Wycierpieliśmy od Rosji wiele, ale ten, do którego uśmiechnął się szczęśliwszy los, jest już z tego tylko tytułu zobowiązany do wielkoduszności i do zwrócenia oczu w przyszłość, nie na rozpamiętywanie udręk zaprzeszłych. Z godnością, ale bez urazy. Z gorzką pewnością co do tego, że Rosja nie zapłaci ani wydziedziczonym ziemianom, ani wywiezionym łagiernikom, ani rodzinom katyńskim. Ani nikomu...


Rosja z kolei musi pozbyć się równie zastarzałych kompleksów antypolskich, zaprzestać traktowania Polaków jak zdrajców wielkiej sprawy słowiańskiej, a ich państwa jak buntującej się prowincji, którą trzeba podstępem lub siłą znów sprowadzić na jedynie słuszną orbitę imperialnej zależności. Rosja musi krytycznie przyjrzeć się własnej przeszłości, musi pomyśleć o sobie słowami swego wielkiego XIX-wiecznego krytyka i buntownika przeciw caratowi Piotra Czaadajewa: Nie nauczyłem się kochać Ojczyzny z zamkniętymi oczami, kornie pochyloną głową, zaciśniętymi ustami. Lub też nestora rosyjskich dysydentów, Andrieja Siniawskiego, który jeszcze w głębokich czasach breżniewowskiego „zamrożenia" (w 1982 roku) mówił proroczo w Bostonie: Nacjonalizm może mieć różne oblicza i w różnych okresach historycznych grać różne role. Niekiedy nacjonalizm narodów małych i uciskanych jest czymś wielkim. Ale nacjonalizm wielkich i potężnych narodów jest potwornością. Sam jestem prawosławny, ale boję się rosyjskiego nacjonalizmu, bo może wydać z siebie wszystko. Jest to realne zagrożenie, bo marksizm w Rosji jest skończony, a Rosjanie muszą żyć jakąś ideą wielką lub radykalną. Może nawet przyjdzie kiedyś czas na krytyczną analizę innej myśli Czaadajewa: Nigdy nie szliśmy razem z innymi narodami. Nie należymy do żadnej wielkiej rodziny ludzkiej – ani do Zachodu, ani do Wschodu, nie mamy tradycji ani jednego, ani drugiego. Istniejemy jak gdyby poza czasem i wszechświatowe wychowanie rodu ludzkiego nie tknęło nas.


Ale to już muszą przemyśleć sami Rosjanie. Każdy zresztą naród ma w swej kulturze równie okrutne maksymy, tak jak my mamy zdanie Cypriana Kamila Norwida: Polacy uważają sobie za patriotyzm słabych stron swoich nie znać. I powinniśmy to sobie powtarzać; zwłaszcza w sprawach tak obustronnie bolesnych i żywotnie ważnych jak polsko-rosyjskie.


Rosji nie trzeba przepraszać, ale koniecznie trzeba ją zrozumieć. Zrozumieć i uszanować. Zrozumieć ogrom jej cierpień. Jej wielkość jako narodu. Piękno i wzniosłość rosyjskiej kultury, wobec której nie można przejść obojętnym. Każdy, kto choć trochę ją pozna, kto zakosztuje serdeczności rosyjskiego narodu, zostawi kawałek serca pod Moskwą albo nad Bajkałem. Nawet, jeśli zaznał na własnej skórze bezosobowego okrucieństwa sowieckich instytucji. Choć jakże często – nie umiejąc lub nawet nie usiłując okazać prostego umiaru – bywamy wobec Rosjan bezmyślnie wyniośli albo równie bezmyślnie uniżeni. A przecież można się porozumiewać inaczej. My, Polacy, jako Słowianie, mamy wszelkie dane po temu, aby zrozumieć Rosję i nauczyć się z rozmawiać Rosjanami. Nie po angielsku lub niemiecku, ale w języku Puszkina, Tołstoja, Mandelsztama i Sołżenicyna. Czas znowu zacząć się go uczyć; już nie przymusowo, jak za komunizmu, ale w dobrze rozumianym interesie gospodarczym, politycznym i narodowym. Jako wolni Europejczycy.


A więc jednak możemy być potrzebni i niezastąpieni w naszym nowym historycznym miejscu: na wschodzie Zachodu. A na tej drodze niech nam przyświeca wspomnienie wyciągniętej do Rosjan dłoni Stanisława Staszica, pamięć bohaterskiej walki i śmierci rosyjskiego oficera Andrieja Potebni w obronie polskiego Powstania Styczniowego, hekatomba sowieckich, głównie rosyjskich, żołnierzy, których krew użyźniła prawie każdą piędź dzisiejszej polskiej ziemi. Nie ich wina, że powalając jednego okupanta, otworzyli drogę drugiemu. I pamiętajmy o słynnym wierszu Adama Mickiewicza Do przyjaciół Moskali, w którym pisał:


Wy - czy mnie wspominacie! ja, ilekroć marzę

O mych przyjaciół śmierciach, wygnaniach, więzieniach,

I o was myślę: wasze cudzoziemskie twarze

Mają obywatelstwa prawo w mych marzeniach


Pisał bowiem o wspólnym losie poddanych tego samego despoty, z myślą o przyszłości, która – jak wierzył – nadejdzie. Właśnie nadeszła.



Related Links:

Togel178

Pedetogel

Sabatoto

Togel279

Togel158

Colok178

Novaslot88

Lain-Lain

Partner Links